Fundacja Losy Niezapomniane cien

Home FUNDACJA PROJEKTY Z ŻYCIA FUNDACJI PUBLICYSTYKA NOWOŚCI WSPARCIE KONTAKT
PROJEKTY - Ukraińcy
cień
Ankiety w formie nagrań video

Відеозаписи зі свідками
Wersja: PL UA EN
Losy Niezapomniane wysiedlonych w ramach AKCJI „WISŁA”

Świadectwa przesiedleńców - szczegóły...
cień
Ankieta (0080)
Kryk Piotr, s. Grzegorza i Anny z d. Feszczyn.
ur. 25.04.1945
Kobylnica Wołoska.
 
do góry ↑
[ankieta w j.polskim] [ankieta українська] [ankieta english]
[fotografie do ankiety] [wspomnienia] [pliki do ankiety] [video do ankiety]
Ankieta w j.polskim
A. METRYKA ANKIETY
B. NAJBLIŻSZA RODZINA I STRONY RODZINNE
C. PRZESIEDLENIE
D. NOWE MIEJSCE
E. KONTAKTY Z UPA
F. INNE ZAGADNIENIA
G. UWAGI
 
A. METRYKA ANKIETY
1. Data wywiadu: 29.12.2013 2. Numer kolejny: 0080
3. Dane osobowe uczestnika /uczestników wywiadu: Kryk Piotr, s. Grzegorza i Anny z d. Feszczyn.
Schönbergstr. 9,
Monachium
Niemcy – Deutschland
4. Data urodzenia: 25.04.1945 5. Miejsce urodzenia: Kobylnica Wołoska.
B. NAJBLIŻSZA RODZINA I STRONY RODZINNE
1.1. Miejsce zamieszkania przed przesiedleniem: Kobylnica Wołoska, powiat Lubaczów.
1.2. Miejsce zamieszkania - OPIS
(przed przesiedleniem):

Kobylnica Wołoska, pow. Lubaczów. Moimi rodzicami byli Grzegorz Kryk, mama Anna Feszczyn. Mieszkali w Kobylnicy Wołoskiej, chyba na przysiółku Pidłozy.

Jeśli chodzi o Kobylnicę... Tam był taki swego rodzaju stan wojenny... Były różne tarcia [w okresie wojny]. Wykonywano wyroki śmierci, nawet UPA wykonywała, ale bywało... Ten, który miał wykonać... Często byli tacy, którzy ostrzegali: „Tej nocy nie śpij w domu, bo przyjdę cię zabić”. Ale były także przypadki, opowiadano mi o nich, że rodzina rodzinę, krewnego zastrzelił, wiecie... Były więc i takie tragedie rodzinne.

Żadnych opowieści na temat [przedwojennej] Kobylnicy Wołoskiej chyba nie pamiętam, ale zachowałem w pamięci 2-3 obrazki z okresu dziecięcego.

Pierwszy obrazek jest taki, że oto obudziłem się, leżę w kołysce. Czułem, że ktoś nogą tę kołyskę kołysze, być może była to mama. Nad kołyską było rozpostarte płótno, chroniło przed słońcem, była także jakaś rozmowa, którą nie bardzo rozumiałem, możliwość widzenia była ograniczona, gdyż to płótno chroniło przed słońcem, pewnie także przed owadami, wiem tylko, że podłoga była bardzo czysta, była w kolorze drewna, wyszorowana, czy jak by tu powiedzieć, no, po prostu czysta, umyta.

I to taki pierwszy obrazek... Drugi obrazek to już chyba był z Harszu [z nowego miejsca po deportacji w 1947 r.]. Tamten zresztą też mógł być z Harszu lub z Kobylnicy. Siedziałem gdzieś na oknie, z okna rozpościerał się widok, okno było dosyć wysoko, na podwórzu były rozmaite zwierzęta domowe, mnie, małego chłopca, bardzo to interesowało. Tam były różne ptaki: gęsi, kaczki, kury, a także małe prosięta. Byłem więc tym zaobsorbowany, ale bałem się daleko wychylać się, żeby nie wypaść.

2. Wiek w trakcie przesiedlenia: Miałem wówczas 2 lata. 3. Wyznanie: Grekokatolickie.
4. Stan najbliższej rodziny przed przesiedleniem:

Z imienia wszystkich nie wymienię... Z pewnością mamę i ojca [wywieźli], Grzegorza i Annę. Nie jestem pewien, czy baba Paraskewia mieszkała [z nami w Kobylnicy Wołoskiej]. Pewnie także Szymon mieszkał, ojca brat, nasz stryjek. [No i ksiądz biskup i brat Jan...] Janek, tak... Mnie i brata Janka, tak więc wzięli i nas przesiedlili.

5. Ile osób zostało na miejscu: Może ktoś z dalszej rodziny, gdyż tam [w Kobylnicy] mieszka rodzina Kryków, Jan Kryk.
6. Ile osób przesiedlono: 6
7. Ile osób zaginęło: 0
8. Ile osób innej narodowości /pochodzenia mieszkało we wsi: Nie pamiętam. 9. Jak ogólnie wyglądały kontakty z nimi? --------------
10. Jak wyglądał pozostawiony majątek Pana/Pani rodziny:

Najprawdopodobniej [rodzice] niczego nie mówili jaki oni tam dom zostawili. Nie mogę niczego na ten temat powiedzieć, te tematy są mi nieznane.

C. PRZESIEDLENIE
1. Kiedy Panią/Pana wywieziono? 1947 r. 2. Kiedy Panią/Pana przywieziono? 1947 r.
3.1. Trasa przejazdu: Nie pamiętam.
3.2. Trasa przejazdu (ewentualny opis rozszerzony): -----------
4. Czy wiedział Pan/Pani dokąd jedzie? Niczego nie pamiętam.
5. Czy ktoś z Państwa rodziny wrócił w rodzinne strony?

Raczej nie. Nie wiem... Z rodziny to chyba nikt. Fedykowie wrócili, ale to nie rodzina. Był taki przypadek, że Teodor Feszczyn ukrywał się do jakiegoś tam roku, do 1956 czy jakiegoś, ukrywał się w Kobylnicy, i gdy była amnestia w 1956 r., to on się ujawnił, potem ożenił się, mieszkał gdzieś w powiecie węgorzewskim. Może wciąż żyje, nie wiem...

6.1. Przywiezione przedmioty - RELIGIJNE:

Była pamiątka, ale gdzieś w międzyczasie przepadła. Była taka ikona Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, taka dosyć duża, mniej więcej jak ikona św. Paraskiewii, która tu wisi, była w złotej ramie, ale gdzieś w międzyczasie... No nie wiem, czy ktoś komuś przekazał, czy co, trudno mi powiedzieć, ale ja jej już teraz nie widzę w Harszu.

6.2. Przywiezione przedmioty - CODZIENNEGO UŻYTKU: ------
6.3. Przywiezione przedmioty - OSOBISTE: ------
6.4. Przywiezione przedmioty - DOKUMENTY:

Posiadam dokumenty z Kobylnicy, które zdobyłem teraz. Tam jest z jakiegoś roku [dokument] o tym, że król Polski, roku nie pamiętam, nadaje takim a takim księżom jakieś potrzebne w życiu przywileje. Podrzucili mi też, zdobyli, dokumenty o bractwie cerkiewnym, jakaś rodzina Kryków tam należała. Również jest tam dokument, że ktoś się żenił i zwracał się do sołtysa czy kogoś, żeby zezwolił na ślub, gdyż „są to dobrzy ludzie” itd.

6.5. Przywiezione przedmioty - INNE: ------
7. Które z nich zachowały się do dziś?: ------
8. Czy mógłby Pan/Pani przekazać je lub część z nich na rzecz muzeum?: ------
9. Czy ukrył Pan/Pani jakieś przedmioty w miejscu skąd Panią/Pana wywieźli?: ------
D. NOWE MIEJSCE
1. Dokąd Państwa przesiedlono?:

Przesiedlili nas do Harszu.

[Początkowo do Harszu, w 1947 r., ale stamtąd przenieśliście się na tę kolonię, tam do lasu...] Ojciec wybrał tę kolonię, nie wiem dlaczego? Tak, jak widziałem na pana filmie „Ostatnia podróż do domu”, to tam stryjek mówi, Szymon Kryk, że oni byli wystraszeni: wiozą nas, jest tu wielka woda [jeziora mazurskie], jeszcze nas potopią itd. Opórcz tego było takie przekonanie, że, właściwie to na wiosnę [za rok] wracamy z powrotem na swoją ziemię. [To dlatego] była taka prowizorka, tymczasowość.

Ale to nie tylko z nami tak było. Widzi pan, na przykład we Wrocławiu, oni [Polacy] rozbierali, nawet kościoły rozbierali, nawet gotyckie kościoły, potem to wstrzymali, gdyż ktoś powiedział, że gotyckie kościoły są dowodem na to, że tu kiedyś była polskość. I oni to wstrzymali... Był taki przypadek, że ktoś przyjechał po cegłę, mówi: gdzie jest ta cegielnia, która ma taką dobrą cegłę? A to były [niemieckie cegły] z demontażu. Nawet polski rząd nie był pewien, jaki będzie los poniemieckich ziem, a co mówić o naszych [ludziach].

Była jakaś psychoza, że jesienią wracamy, i nie ma potrzeby zbytnio się tu zagospodarowywać. I nie zagospodarowywali się zbytnio. Byli tacy, co w pokojach trzymali krowy dlatego, że tych pokoi było więcej, i one nie były im potrzebne. Ot takie niszczenie... Muszę powiedzieć, że nie dorośliśmy do tego poziomu życia, poziomu technicznego, jaki mieli Niemcy przed nami. Bo były maszyny do młócenia, były motocykle, samochody, i urządzone domy. Zdarzały się domy w których były toalety. To już był poziom, można powiedzieć, na te czasy bardzo wysoki. Mieli centralne ogrzewanie, to również jest bardzo ważne. U nas tego nie było, ludzie nie wiedzieli nawet do czego to służy.

2. Co Państwu przydzielono?:

Pamiętam jeszcze jeden obrazek... Mogłem wówczas mieć 7-9 lat, chyba jednak 7. Pojechałem na wesele gdzieś do Kut, było to chyba wesele Marii Baran. No więc tu było wesele, a ja sobie poszedłem do szkoły. Szkoła była dosyć duża, było dużo pomieszczeń, i była tam taka ciekawa rzecz, że w drzwiach nie było klamki, gdy uderzać ręką w te drzwi, to one od tego języczka się odbijały. I stało się tak, że jakoś uderzyłem mocniej – i drzwi się zatrzasnęły... Krzyczałem, płakałem... Znaleźli mnie już śpiącego na jakimś łóżku.

Te obrazki, to takie najodleglejsze, najwcześniejsze chwile mego życia.

Potem była szkoła. Mieszkaliśmy na kolonii... Początkowo mieszkaliśmy gdzieś w Harszu, nie wiem dlaczego, ale potem rodzice, brat ojca i siostra, przenieśli się na taką kolonię, gdzie były 3 czy 4 gospodarstwa, za lasem mieszkały jeszcze 2 rodziny [w 1947 roku deportowane] z Łemkowszczyzny, pan Byk i pan Bohdan. Niedaleko była też cegielnia, w tym czasie być może jeszcze nie działała, ale ludzie tam mieszkali. Tak więc tam, na tej kolonii, mieszkaliśmy. To było swoiste życie, dlatego że praktycznie byliśmy odcięci od normalnego życia, i dlatego żyliśmy własnym życiem: rozmawialiśmy po ukraińsku, spotykaliśmy się, przyjeżdżali do nas wozami różni znajomi ojca, czy mamy, były gościny, razem spędzali czas. Otóż był taki zwyczaj, że ci ludzie odwiedzali się wzajemnie, zdarzało, że przyjeżdżali nieoczekiwanie, żeby razem pobyć i porozmawiać.

W ten sposób dojrzewaliśmy w trochę innym świecie, dlatego miało to potem, może nie negatywny, ale pewien wpływ na nasz stosunek do szkoły. Bo gdy przyszedłem do szkoły... A wiem, że do szkoły zaprowadziła mnie [do pierwszej klasy] babcia Paraskewia. To ona mnie zaprowadziła, i zostawiła... Nie, chyba jednak czekała na mnie...

Prawdziwym odkryciem dla mnie było to, że wszyscy wokół rozmawiają po polsku, a ja polskiego prawie nie rozumiałem. No a potem doszło do dwóch takich zdarzeń, że pan nauczyciel Piszczatowski... Otóż, on zadawał różne pytania, zapytał: „Co rośnie w lesie?”. Mówi, może ty Kryk powiesz? Odpowiadam: „W lesie rosną huby” [w Kobylnicy Wołoskiej tak mówiono na grzyby, po ukraińsku – hryby]. Tak więc użyłem słów polskich, ale i naszych. Dalej: „Co pasie się na łące?”. „Na łące pasie się telia”. Ale powoli wrastaliśmy w ten świat, i to nie stanowiło takiego poważnego problemu.

Problemem, myślę, była droga [do szkoły]. Mówili, że to 7 kilometrów, z tej kolonii do Harszu. Na ogół chodziliśmy pieszo. Tam była taka sprawa, że takie małe dzieci chodziły przez lasy, i koło lasu biegła droga. Zdarzało się, że w lesie można było spotkać różne zwierzęta, sarny, ale, bywało, że gdzieś koło lasu, na pegerowskim polu, pasły się, na przykład dziki. Było ich 10, 15, czy 5, wtedy baliśmy się iść, właziliśmy na drzewo, tam się chowaliśmy, i krzyczeliśmy, i one po pewnym czasie trochę uciekały.

Zawsze istniało zagrożenie, że ktoś może nas skrzywdzić. No ale przeszliśmy przez te 7 lat szczęśliwie.

Zimą było łatwiej, bo gdy jezioro zamarzło, wówczas drogę skracaliśmy o połowę – przez jezioro szliśmy do Harszu. Zdarzało się, że mieliśmy łyżwy, i na łyżwach szybko przecinaliśmy czas. [Łyżwy mieliście skąd?] Nie wiem, tato przywiózł, czy kupił, a może zostały po Niemcach, w każdym bądź razie one były. Później robiliśmy takie te... Na żagiel, jak to się nazywało... Bojery, bojery!.. My na tych bojerach jeździliśmy całkiem szybko.

Jeszcze mogę dodać, że gdy byłem w 7 klasie podstawówki, wówczas mieszkałem pod Olsztynem u babci i dziadka, to była miejscowość Kruzy [powiat Biskupiec Reszelski]. Tam ukończyłem 7 klasę. Była różnica między tą szkołą a tamtą [w Harszu]: tamta była na wyższym poziomie. Potem napisałem stamtąd podanie o przyjęcie do ogólniaka w Giżycku. I tu wychodzi ta różnica: szkoły podstawowe, a potem liceum...

Tego nie tylko ja doświadczyłem, nie raz o czymś takim opowiadano mi we Wrocławiu, profesorowie, mówi: „Ukończyłem ogólniak, poszedłem na studia i nie rozumiałem o czym oni tam mówią”. Taka była różnica w poziomach. Była szkoła gdzieś tam, powiedzmy w Kamiennej Górze czy gdzieś indziej, to tam poziom był niższy, potem wstąpiłeś na uniwersytet, i, mówił ten człowiek, trzeba było intensywnie przez cały rok nadrabiać, żeby osiągnąć jakiś poziom. Ja spotkałem się z tym problemem w szkole średniej.

[Zawsze mówili, że liceum w Giżycku miało wysoki poziom nauczania.] Może właśnie dlatego miałem problemy. Dużo zależy od nauczyciela. Na przykład, matematyki nas uczył Janusz Wojciechowicz. On trochę znał mego ojca, ale to chyba nie ma znaczenia. Uczył, ale uczniowie nie bardzo rozumieli tę matematykę. A potem, na dwa ostatnie lata przyszedł Czuczo, ten potrafił zainteresować, zupełnie zmienił poziom i stopień zainteresowania uczniów matematyką. Jak więc widać, od nauczyciela, jego umiejętności, bardzo dużo zależy.

[Do liceum przyjmowali wówczas po egzaminach wstępnych?] Już nie pamiętam... Chyba były... A może w tamtych czasach jeszcze nie było, w każdym bądź razie wiem, że było tak: były dwie pierwsze klasy, to około 80 osób, stanęła kwestia – kto gdzie idzie? Był język łaciński i francuski. Prawie wszyscy zapisali się na francuski, a na łaciński może 2-4 osoby, czy 8. Przyszedł dyrektor szkoły, policzył, przesunął, i nie było dyskusji. W ten sposób znalazłem się w „łacińskiej” grupie. Wtedy nie było tak jak teraz, takiej demokracji. Zdarzało się, że w szkole ktoś coś nabroił, wówczas dyrektor wołał do siebie, taki uczeń dostał po plecach, czy po niższej części ciała, czy po rękach, potem nawet nie pisnąłeś nikomu, że oberwałeś, bo to wstyd.

Z bojerami to zaczęło się od tego, że w szkole średniej należałem do szkolnej bazy sportów wodnych, a to oznacza, że latem pływaliśmy na żaglówkach, a zimą były kursy i zajęcia na bojerach. Nie wiem jak to się po ukraińsku nazywa... W każdym bądź razie było to coś bardzo atrakcyjnego dla młodzieży, bo to pędziło 120 km na godzinę, a nawet szybciej, tylko było przeraźliwie zimno: wiatr, zima, człowieka przeszywało do kości mimo tego, że dawali specjalny kożuch, specjalne buty i czapkę, a i tak było dosyć zimno. [Do szkoły też jeździliście na bojerach?] Nie, zajmowaliśmy się tym tylko na feriach, były to więc zajęcia na okres ferii.

No a latem [w Giżycku] po lekcjach... Te żaglówki trzeba było wyczyścić, zaszpachlować szpary, potem pomalować czy nałożyć lak, dopiero potem mieliśmy zajęcia praktyczne. Zaczynało się od nauki wiosłowania, a potem pływaliśmy i mieliśmy zajęcia.

To się odbywało tak: w niedzielę rano szliśmy do kościoła, do kościoła św. Brunona, bo cerkwi nie było, to było w Giżycku. Na mszę szliśmy na 6 czy 7 godz. rano, umawialiśmy się w kuchni, tam nam dali kanapki, a potem pływaliśmy do 8 czy 9 godziny wieczorem. Było to dla nas coś atrakcyjnego, gdyż jeziora na Warmii i Mazurach są ciekawe i my w tym okresie poznaliśmy bardzo wiele ciekawych rzeczy.

Pewnego razu koło południa przechodziliśmy obok kościoła św. Brunona, było tam dużo nauczycieli, i od biologii, fizyki, języka polskiego, i inni, była tam żona pana Fury, Danuta, mimo iż był on niewierzący. Bardzo boleśnie przeżył [później] upadek komunizmy, że to wszystko się rozpadło, ale był człowiekiem uczciwym, myślę, że te porządki, które zaprowadził [w internacie], były dosyć dobre. Był w stopniu porucznika rezerwy, przestrzegał dyscypliny wojskowej, nie było z nim dyskusji, mieszkał na 4 piętrze [w internacie], dlatego zawsze był na bieżąco z sytuacją.

W internacie była taka organizacja, że na jednym piętrze były dziewczęta, potem chłopcy, dalej był parter. No a my, jak to chłopcy, lubiliśmy postać na klatce schodowej, pogadać, poromansować z dziewczynami, przynajmniej jeśli chodzi o tych, którzy darzyli się jakimiś uczucia czy podobali się sobie. Takie ot pogaduszki odbywały się, w każdym bądź razie on [pan Fura] wszystko to rozganiał. Przestrzegał także, żeby nie chodzić do kościoła, mówił, macie w niedzielę odpoczywać, a nie siedzieć w jakichś murach.

Duszpasterstwo w Giżycku... Tam byli dobrzy księża, mieli swój wkład w to, że później było, o ile wiem, 4 czy 6 powołań do stanu kapłańskiego [spośród uczniów liceum]. Z tego powodu dyrektorowi liceum zarzucali, że źle pracuje na froncie ideologicznym, bo są powołania kapłańskie. Tak sobie myślę, że również moje powołanie pojawiło się chyba w Giżycku pod wpływem księdza Benedykta Przerackiego, on jeszcze żyje, w Olsztynie, teraz to już starszy pan... Później wpłynęło na mnie również Chrzanowo, ksiądz mitrat Ripecki, wszystko to razem spowodowało, że zdecydowałem się zostać księdzem. Nie ulega wątpliwości, że ci księża mieli na nas duży wpływ...

W tamtym okresie organizowano nam odczyty, to było po lekcjach. Przychodzili tacy panowie, którzy opowiadali o ateizmie, o tym, że Boga nie ma itp. Jednemu z nich powiedzieliśmy, że jeśli tak jest, to chcielibyśmy, żeby spotkał się z naszym księdzem prefektem Przerackim, ale on się nie zgodził. Do takiego spotkania nigdy nie doszło, mimo iż uważaliśmy, że mogłoby dojść do ciekawej dyskusji, i byłoby to korzystne dla nas.

Jeszcze o internacie... Pan Adam Fura, jak już mówiłem, przestrzegał wojskowej dyscypliny. Na przykład, był długi korytarz, trudno powiedzieć – mógł mieć 100 metrów, a może i 150, szeroki na 2 czy 2.5 metra, no i na mokro, jak w wojsku, trzeba było umyć ten korytarz. Taka kara... Albo, na przykład, było 5 czy ileś tam ton koksu, czy węgla, kazał to przerzucić z jednego miejsca na drugie. Nie było w tym żadnej potrzeby, ale kazał... Wychodziliśmy stamtąd... No ja raz to robiłem... Wychodziliśmy stamtąd czarni jak górnicy, bo to się kurzyło. W ten sposób nas chronił...

Miał również wojskową lornetkę, siedział na IV piętrze, 500 metrów dalej było jezioro Niegocin, tam niektórzy romansowali, chodzili na randki, jeśli takiego ucznia przyłapał, to od razu wieczorem o godz. 9 był apel i po rodziców...

To znaczy... On chronił także pewne zasady moralne, w tym sensie, że w czasie wolnym od zajęć pilnował uczniów nie tylko w internacie, ale również na zewnątrz. Mieszkał na 4 piętrze, od czasu do czasu, jako wojskowy, oficer, brał lornetkę i robił przegląd, i jeśli zobaczył niewłaściwe sceny wśród młodych, to wieczorem od razu wzywał takiego, i dawaj po rodziców. Gdy taki [uczeń] 2-3 razy musiał jechać po rodziców, to już i romansować się odechciało.

Ja jeździłem raz, ale nie z takiego powodu, a dlatego, że jakaś Zofia Mikeno... Ona pchnęła mnie na wózek... Stał wózek, którym woźny woził chleb, i ja się jej odwdzięczyłem, nie pamiętam, czy też ją pchnąłem czy coś takiego, a ona naskarżyła na mnie. Wtedy Fura mnie także wysłał po rodziców. Rodzice musieli przyjechać. Taka była metoda.

[W domu żagle do bojerów bracia] Janek i Wacek robili z takich namiotów, no a w szkole były normalne, standardowe. To było takie zajęcie na zimę, myślę, że to była dobra sprawa, bo to trochę trzymało młodzież, było zajęcie, współzawodnictwo, w każdym bądź razie to trzymało w pewnych ryzach.

Oprócz tego, jeszcze w szkole, a ja przez całe 4 lata mieszkałem w internacie... Były kółka zainteresowań, wśród których była sekcja kulturystyczna. Tak więc my tam ćwiczyliśmy, mieliśmy sztangę, drabinki, drążek, wykonywaliśmy na tym różne ewolucje. Tak czy inaczej to nakładało pewien reżim, mieliśmy specjalne odżywianie, no może nie aż tak bardzo, ale z pewnością prowadziliśmy specyficzny tryb życia.

A jeszcze były takie sprawy, że byłem w tym czasie mały. Gdzieś wyczytałem... No właśnie, wydawany był wówczas tygodnik „Sport dla wszystkich” z kulturystycznym ukierunkowaniem. Oni tam dawali porady dla tych, którzy byli mali: spać na baczność na plecach, pić tran, czyli tłuszcz z wieloryba, a także wykonywać dużo ewolucji na drabinkach. Picie tranu było bardzo popularne w internacie, oprócz fizycznego współzawodnictwa ścigaliśmy się też w tym, kto więcej wypije [tranu]. Kupowało się w aptece ćwiartkę, czy 200-100 gram, potem piliśmy, ten, kto wypił za dużo, to potem przez całą noc miał problem z żołądkiem. Takie rzeczy się działy... Myślę, że dzięki temu trochę urosłem, wie pan, bo to wszystko przyczyniało się do tego, żeby człowiek był sprawny i miał normalne wymiary, gabaryty.

W internacie spaliśmy w pokojach, w których przebywało, no... 6, 4, 8 osób. Każdy miał swoje łóżko. Niektóre łóżka były piętrowe, ale przeważały takie normalne. Posiłki wydawali w budynku internatu na dole. To było na ulicy Generała Zajączka, potem ulica Wyzwolenia. Jedzenie, no było jakie było, myślę, że nie było powodów do narzekania, człowiek to wytrzymał, czasami ojciec czy ktoś inny coś podrzucił, kiełbasę wiejską czy coś takiego. Pewnego razu też komuś coś przywieźli, a ten wyrzucił to do muszli klozetowej i tam się potem zatkało. Woźny miał pretensje, mówił: Dałby - my byśmy to zjedli, a tak muszla się zatkała i było dużo roboty. Tak więc rodzice czasami coś podrzucali, trzeba było się tym dzielić z innymi uczniami, trochę zostawało dla siebie.

Raz w miesiącu mieliśmy prawo jechać do domu. To nie było daleko, dwadzieścia parę kilometrów, ale była to cała wyprawa. To była także okazja aby zaopatrzyć się w domowe jedzenie. Jechałem autobusem [z Giżycka] do Ogonek, a stamtąd trzeba było iść pieszo, chyba że ktoś wyjechał, dobrze już nie pamiętam jak to było, ale, przpuszczam, że najczęściej przywozili i odwozili.

Niedogodnością było to, że już 6 stycznia trzeba było wracać do internatu, a właśnie na ten dzień przypadała [ukraińska] wigilia. Gdy byłem w szkole średniej, to, prawdę mówiąc, w ten dzień święta się już kończyły, Boże Narodzenie, Święta Wieczerza, to siano, słoma [w domu], potrawy, które przygotowała mama, otóż, to już się skończyło, bo już nie było kiedy tego spożywać, już było za późno.

W internacie było bardzo dużo dzieci Ukraińców, tyle że nikt o tym nie wiedział, bo oni się nie przyznawali [do swego pochodzenia]. Nie było w tej sprawie zainteresowania. Kiedy teraz o tym myślę, to gdzieś ¾ [uczniów] w internacie było Ukraińcami. Na przykład, spotkałem kiedyś koleżankę, która kilka razy przychodziła na mszę w Wałbrzychu, potem jej mąż, nazywał się chyba Zając, zabronił jej [przychodzić]. W każdym bądź razie nie było przyczyny, bodźca żeby się do tego przyznawać. Może dlatego, że rodzice tę akcję „Wisła” tak przeżyli? Może nie chcieli, żeby ten ciężar spadł na nie [dzieci].

[Czyli w okresie nauki w liceum w Giżycku kwestia narodowa w ogóle się nie pojawiała?] Nie. My pewnie podejrzewaliśmy jeden drugiego, kogoś tam, w pozytywnym znaczeniu, myśleliśmy, że ten czy ta mogą być Ukraińcami, ale dalej sprawa się nie posuwała. Być może byliśmy jeszcze za młodzi dla takiej problematyki, trudno powiedzieć, w każdym bądź razie taka kwestia nie wypływała.

Była jeszcze taka sprawa... Lekcje języka rosyjskiego, ja tam zawsze czytałem. Była taka pani Michnicz, być może była Ukrainką, i był Żygałowicz, obydwoje od rosyjskiego. Ona stale mówiła mi: „Kryk, ty masz taki ukraiński akcent!”. Stale powtarzała to na lekcjach. W końcu się zdenerwowałem, mówię do niej, proszę pani: „Mam to może dlatego, że jestem Ukraińcem, a więc muszę to mieć!”. Od tego czasu to się skończyło. Nie wiem o co jej chodziło: prowokowała, badała? Myślę, że ona miała jakieś ukraińskie korzenie.

Języka rosyjskiego uczyliśmy się już w podstawówce. To nam dało to, że poznaliśmy alfabet, tam zaledwie kilka liter jest innych w alfabecie [ukraińskim], ale dzięki temu poznaliśmy litery.

Wrócę jeszcze do okresu, gdy mieszkałem u dziadka [w Kruzach]. To był taki okres... Nie rozumiałem wtedy tego, nawet tych mszy, nie rozumiałem co to takiego, miałem wtedy gdzieś 14 lat... Otóż w niedzielę, pewnie nie każdą, ale bardzo często, do dziadka rowerami przyjeżdżało 8-10 mężczyzn. A dziadek był człowiekiem cerkiewnym, miał księgi cerkiewne, miał Apostoła, Ewangelię, mszę, czytał, śpiewał. Czasem nie wiedzieliśmy na jaki okres przypada Wielkanoc, a dla niego nie stanowiło to problemu, bo Wielkanoc, to święto ruchome, inne święta mają stałą datę. Otóż on wiedział kiedy który brać hłas [ton], jaka to niedziela itd. Śpiewał, i ja, być może, od niego nauczyłem się czytać po słowiańsku [staro-cerkiewno-sławiańsku], bo ja tam stałem za nim, taki mały chłopiec, dziadek czytał, a ja patrzyłem na te bukwy i w ten sposób zaznajamiałem się z nimi. Oni również śpiewali. Dopiero później dowiedziałem się, że to była liturgia bez konsekracji darów [przemiany chleba i wina w Ciało i Krew Jezusa Chrystusa], tzw. sucha liturgia święta [gdyż nie było kapłana].

Tak więc ci ludzie, którzy kiedyś [do 1947 r.] mieli wszystko: liturgię, jutrznię, nabożeństwo wieczorne, mieli w Kobylnicy [Wołoskiej] całe otoczenie ukraińskie, mieli świetlicę, i nagle im to wszystko obcięli, wszystko zostawili... Im brakowało tego, no a siedzieć samemu w domu może być smutno, dlatego chcieli spędzać czas razem: gościli się, śpiewali, modlili się, i w taki sposób podtrzymywali swego ducha, to, czego potrzebowało serce.

Dziadek nazywał się Andrzej Feszczyn, a babcia Paraskewia z d. Romanko, rodzice mamy [ankietowanego, Anny Kryk z d. Feszczyn]. Mam tu ikonę [św. Paraskewii], namalowali specjalnie... No, może nie specjalnie... W tym czasie Nowosielski [profesor Jerzy Nowosielski, 1923-2011, autor ikonostanu w gr-kat cerkwi we Wrocławiu, w tym czasie ankietowany był tam proboszczem] malował ikony do ikonostasu, i on powiedział: tam gdzie się poczytuje męki Jezusa Chrystusa, to można namalować ikonę [św. Paraskewii]. Bo zazwyczaj w tym miejscu, po lewej stronie [na ikonostasie], jest św. Mikołaj. Mi się to spodobało, bo moje obydwie babcie były Paraskewie.

W Kruzach ukończyłem jedynie 7 klasę [podstawówki, a wszystkie inne w Harszu]. Ósmej klasy wtedy nie było.

Na modlitwę dziadek jeździł do Chrzanowa [ukraińska msza], również do Świętej Lipki [łacińska msza]. Pewnego razu i ja z nim pojechałem, był też sąsiad, pojechaliśmy bryczką, bryczka pewnie była niemiecka, ale to nieistotne. Tak więc pojechaliśmy, i ja, taki mały, zgubiłem się. Chodzę, szukam, a gdy zobaczyłem dziadka czy babcię, to się bardzo ucieszyłem. Było tam mnóstwo ludzi, bo to miejsce odpustowe, Święta Lipka koło Reszla.

Wiem, że dziadek jeździł także do Kolna, to gdzieś koło Olsztyna, tam jest pochowany nasz pradziadek Jan Romanko, miał przezwisko Lubunio, mówili, że to od „lubić się”, albo „mój luby” czy coś takiego. Wtedy wszyscy mieli przezwiska, bo inaczej nie dałoby się funkcjonować, nie mogliby żyć. Pamiętam takie sceny (są nawet zdjęcia), jak oto dziadek i babcia – to było przed mszą w Kolnie czy po mszy – siedzą z kawałem chleba, jakąś kiełbasą czy czymś, pokrzepili się i szli na piechotę 2 kilometry, albo jechali pociągiem, nie, pociągiem chyba nie, szli na piechotę. Ja tam też bywałem.

Tam pracował jeszcze niemiecki ksiądz, którego, no, podawano za przykład, w tym sensie, że gdy w mszale brakowało strony, wypadła czy coś, to on czekał dopóki ktoś – kościelny czy kto – nie domyślił się i nie podszedł, i wówczas on... Bo byli tacy księża, którzy znali polski, byli autochtonami, ale znali polski. Tak samo było w seminarium, był taki Lor, uczył filozofii czy logiki, też był autochtonem.

[Do cerkwi w Chrzanowie ksiądz biskup po raz pierwszy pojechał z dziadkiem Andrzejem?] Tak. Moja przygoda z Chrzanowem zaczęła się z dziadkiem Andrzejem. Akurat byłem u niego [w Kruzach] czy to na wakacjach, czy to podczas roku szkolnego, pewnie na wakacjach, bo to było latem. Pamiętam, że babcia zapakowała dla dziadka pęto kiełbasy, sól, chleb, masło, i to był taki wikt na kilka dni. No i jechał tam.

W kuchni podgrzewał się sagan, miał 50, a może nawet 100 litrów, w nim przygotowywano herbatę. Ludzie przyjeżdżali tam ze swoim prowiantem, a gdy chcieli herbaty, to szli do kuchni, mieli albo swoje kubki, albo tam im dawali. Całego procesu uważnie pilnowała jejmość Eugenia razem z księdzem mitratem Ripeckim. On prowadził sprawy duszpasterskie, a ona kulinarne, żywieniowe. Jak już mówiłem, [ludzie] przywozili mitratowi Ripeckiemu bardzo dużo prowiantu, no bo koło Reszla znaleźli się jego ludzie, jego [dawni] parafianie z m. Liski. Oni przyjeżdżali [do Chrzanowa], często końmi lub pociągiem, i zawsze mieli z sobą dla ks. Ripeckiego jakiś podarunek żywnościowy. Odczuwali odpowiedzialność za niego, mieli szczególne odczucia, bo to jest ich ksiądz, i nawet tu, w nowym miejscu po przesiedleniu, oni tak samo mają się nim opiekować.

Gdy po raz pierwszy przyjechałem [do Chrzanowa], to dziadek posadził mnie na jakimś krześle, te krzesła są tam do dzisiaj, dosyć wysokie, usiadłem... i nogami do ziemi nie dosiągałem. Jeszcze zanim usiadłem dziadek powiedział mi, że „tu jest jegomość, pocałuj jegomościa w rękę”, no a dalej to oni sobie o czymś porozmawiali. Byli rówieśnikami, gdzieś z rocznika 1898, dlatego mieli wspólne tematy.

Dziadek pożyczał także dużo książek. Ksiądz mitrat Ripecki posiadał bibliotekę, i on te książki pożyczał. Miał przy tym bardzo dobrą pamięć, mimo iż nie zapisywał, dopominał się, gdy ktoś tam przyjechał, mówił: „Jeszcze książki nie oddaliście! Książkę proszę oddać, dlatego że inni tę książkę też chcą przeczytać i czekają”. Był dojrzałym księdzem, w tym sensie, że nie tylko msza i to wszystko, uważał, że trzeba sięgać dalej, i tak jak przed wojną, służba księdza wymaga także pracy na niwie kultury, publicystyki. Miał dużo książek, które przywiózł [w 1947 r.], ale także dużo książek przysyłano mu potem. Książki, które drukowano w Sowieckiej Ukrainie, one były bardzo tanie, a niektóre z nich były nawet bardzo dobre, dlatego ludzie czytali.

Mam takie wspomnienie, chyba byłem wtedy w 7 klasie, mieszkałem u dziadka. No więc, wujek Wasyl... Mieszkali [z dziadkiem w Kruzach] wujek Wasyl, ciotka Katarzyna [Feszczyn, później Nowyćka], babcia Paraskewia [Feszczyn z d. Romanko] i dziadek Andrzej [Feszczyn]. Mieliśmy z dziadkiem ten przywilej, że tylko słuchaliśmy, wujek Wasyl czytał, o czasach kozackich, może to była książka Czajkowskiego, może jakaś inna, o kozackich pochodach, bitwach, walkach. No więc on to czytał, babcia na kądzieli robiła z wełny nitki, a ciotka wyplatała swetry, skarpetki, rękawice. W ten sposób pora wieczorowa została wypełniona. Wtedy tam nie było światła, nie było telewizji, nie było radia, żyliśmy takim własnym życiem, można powiedzieć, jak w zamierzchłych czasach. Ale to także dowód na to, jak szeroko patrzył na świat ksiądz mitrat Ripecki, rozumiał, że to się tak rozchodzi po całej okolicy gdzie mieszkali ludzie, i wiedział, że te książki czynią dużo dobra. Może właśnie dlatego, gdy ruscy wkraczali do Ukrainy, najpierw zamykali drukarnie i gazety. Siła drukowanego słowa – to coś bardzo ważnego.

[Gdy jechaliście w pociągu, rozmawialiście z dziadkiem po ukraińsku?] Myślę, że tak. Tam masa ludzi [Ukraińców] jechała! Mogę opowiedzieć o swoim doświadczeniu. Na wesele jechaliśmy z mamą, chyba jechał także [brat] Janek, mama, być może i tato, w każdym bądź razie było tak: szliśmy na piechotę do Ogonek, tam ktoś wiózł buraki, to wziął nas na wóz i siedzieliśmy na tych burakach. Dojechaliśmy do Ogonek, tam wsiedliśmy do autobusu i dojechaliśmy do Giżycka, tam wsiadaliśmy do pociągu i jechaliśmy do Woszczeli, stamtąd trzeba było 2.5 kilometra iść pieszo [do cerkwi w Chrzanowie]. Dla dziecięcych nóg to dosyć dużo, dosyć daleko. Ale szliśmy, poznawaliśmy nowy świat.

Nadszedł taki czas, że tam brali ślub. Pamiętam taki obrazek: w kuchni prasowali suknię weselną wujenki Teresy [żona Wasyla Feszczyna, brata mamy ankietowanego], bo pomięła się... Potem wracaliśmy [po zaślubinach w Chrzanowie]. Wesele zaczynało się już w pociągu. Tam już wyciągali wódkę, chleb, mięso. Ludzie śpiewali, weselili się nie tylko nasi, dołączali konduktorzy: była okazja i zjeść, i wypić, pobyć z naszymi ludźmi, być może wśród nich byli i nasi [Ukraińcy], tego nie wiem. W ten sposób jechaliśmy do Górowa, nie Iławeckiego, a do Górowa za Czerwonką przed Olsztynem. Tam na wujka czekała bryczka, to chyba było na Dymitra, gdzieś 8 listopada. My z Jankiem uczepiliśmy się tyłu bryczki, staliśmy na osi, a już były przymrozki, bryczka podskakiwała, a ja myślałem sobie, czy trafię nogami na tę oś, no bo ziemia zamarzła, były dziury, a konie pędziły... Wujek Wasyl i Teresa siedzieli tam, a reszta, tak sądzę, szła na piechotę. Tam trzeba było iść przez łąkę, przez PGR, wtedy było dosyć szybko.

Potem było przyjęcie. Przyjęcie, jak przyjęcie… Siedziało 50-40 osób, siedzieli w dużym pokoju u dziadka, przyjęcie było u dziadka. Nagle zrobił się szum... Był tam taki Lompa, i on coś powiedział na Polaków, a wujenka [Teresa, była Polką] była dosyć ostra, zdjęła pantofel i [szpilką] uderzyła go w czoło, rozcięła skórę, chłop zalał się krwią. Wszyscy schowaliśmy się wtedy w małym pokoju, dziadek podparł drzwi, zamknął na haczyk. No a ten tam dopominał się, dopominał się, wieczorem osłabł i poszedł do domu. To był sąsiad, przyszedł, być może, bez zaproszenia. Dla mnie było to straszne przeżycie, bo to się mogło różnie skończyć, a dziecko patrzy na świat dziecięcymi oczyma. Lompa był chyba Niemcem, i on powiedział coś na Polaków, i wtedy wujenka „poczęstowała” go...

Tato i stryjek [Szymon Kryk] narzekali, że [narzeczona wujka Wasyla – Teresa] jest Polką, wujek odpowiadał: „Zobaczysz, Hryniu, to będzie greczynka”, on to mówił w takim sensie, że ona będzie grekokatoliczką. Wujenkę Teresę słabo znałem, myślę, że było to wielkie nieporozumienie, no bo wujek [Wasyl], to człowiek ze wsi, miał mentalność człowieka ze wsi, a ona była z miasta, nie wiem jakie miała wykształcenie, ale pochodziła z innego środowiska. Dlaczego tak się stało? Ona pewnego razu pojawiła się w Kruzach, tam w Kruzach opowiadali o niej różne legendy, że niby zamknęła mężczyzn w wędzarni, z góry miało coś spaść... Były różne tego typu opowieści. Nie wiem jak do tego doszło... Myślę, że trzeba żałować, iż tak się stało, bo [wujek] mógł sobie wziąć naszą dziewczynę, z naszą mentalnością, mentalnością narodu ukraińskiego, z naszym wyznaniem, może wówczas byliby bardziej szczęśliwi. Potem tak wyszło, że w 1962 r. ciocia [Katarzyna Feszczyn, potem Nowyćka, siostra mamy ankietowanego] wyjechała do Anglii, w tym czasie wujek Wasyl był już żonaty, on się żenił w latach 1950-ych, w końcu dziadek został sam [z babcią] – było to dla nich przykre, że zostali sami.

W Chrzanowie byłem z dziadkiem kilka a może i kilkanaście razy, również z mamą i tatą jeździłem. Był tak jeszcze taki epizod. Niektórzy ludzie tam nocowali, spali na różne sposoby, pamiętam schody na górę, tam na każdym stopniu ktoś spał, drzemał oparty o ścianę – z jednej czy z drugiej strony, dlatego, gdy ktoś chciał przejść, to musiał między tymi ludźmi lawirować.

Chrzanowo pozostało w pamięci w formie obrazów, które najmocniej w nią się wryły. Pamiętam jeszcze coś takiego. Ksiądz mitrat przygotowywał pierwszą komunię, przygotowania miały tryb przyspieszony, trwały kilka dni. Ludzie przyjeżdżali na 2-3 dni i w tym czasie dzieci przygotowywano do komunii. Dawał takie małe katechizmy, ja też taki dostałem, on jeszcze gdzieś jest. W jaki sposób on dostawał te katechizmy z Ameryki czy z Rzymu – nie wiadomo. Zobowiązywał rodziców, żeby dzieciom to przeczytali i wyjaśnili. Są zdjęcia na których ks. Ripecki znajduje się wśród takich dzieci, wygłasza kazanie, przemawia do nich. Wykonywał taką robotę, która była możliwa w tamtych czasach, nie zostawił ludzi, był z nimi związany.

Moja pierwsza spowiedź, pierwsza komunia, stało się tak, że ja... On spowiadał na progu między przedsionkiem i kaplicą. Było dużo ludzi, było więc ciepło, gorąco. A ja byłem mały, gdy klęknąłem, to już całkiem, prawie w ziemi, i wszystkiego zapomniałem... Strach mnie ogarnął, ale ks. Ripecki, jako starszy już ksiądz, i pedagog, zaczął mnie wypytywać: „skąd ty przyjechałeś, jak się nazywają twoi rodzice, dziadkowie”. No a gdy się dowiedział, że mój dziadek, to Andrzej Feszczyn, a on go znał, miał dobrą pamięć do twarzy... W ten sposób zaczął, i wtedy ten strach minął, dzięki temu miło wspominam pierwszą spowiedź, no i dobrze się wyspowiadałem. No bo gdyby powiedział: „Po co tu przyszedłeś, nawet się nie przygotowałeś!”... Ale on to zrozumiał. Tak więc ta spowiedź się odbyła.

Były przygody także ze spaniem. Latem ludzie spali na sianie, w stodole było siano, tam spali, pokotem spali jak kto mógł. Lepiej było leżeć na sianie, niż gdzieś tam siedzieć. Pewnego razu przydusiła mnie w nocy jakaś kobieta, ona była spracowana, zniszczona, gruba, a jak tak leżę i myślę sobie, że zaraz będzie ze mną koniec, bo nie ma czym oddychać. I wtedy ją kopnąłem, odsunąłem. Następnego dnia poskarżyła się dziadkowi, że „ten wasz wnuk nerwowy, bo kopie się w nocy”. Takie oto obrazki...

I jeszcze jeden... Ze ślubu stryjka Szymona Kryka. Pojechaliśmy tam, chyba w 1964 r., latem. W tym czasie miałem już ukończone liceum ogólnokształcące. Wynajęli samochody, była „Warszawa” i inne. Ceremonia ślubna odbywała się po południu. Ksiądz Ripecki był już trochę zniedołężniały, słabo chodził, trzeba było go pilnować... Być może ten jego stan, kondycja fizyczna wpłynęła na to... Bo ja byłem wtedy na rozdrożu, być może mnie to pchnęło, czy też wpłynęło na to, żeby zdecydować się na kapłaństwo. To było takie miłe wspomnienie z okresu młodzieńczego.

Jemu [księdzu Ripeckiemu] zarzucali, nawet prymas Wyszyński, i inni, a on odpowiadał tak: „Dostałem pełnomocnictwo od swego biskupa Kocyłowskiego Jozafata”. Ale nikt nie mógł tego sprawdzić, bo w tym czasie biskup już nie żył, a wcześniej znajdował się w kijowskim więzieniu, dlatego nikt nie mógł tego sprawdzić. Oni stwierdzali, że ks. Ripecki nie ma prawa, dlatego te śluby są nieważne. A to dlatego, że ci ludzie nie byli z parafii ks. Ripeckiego, przejeżdżali z różnych stron, na przykład ze Szczecina, albo z Wrocławia. Chodząc po kolędzie spotkałem kiedyś rodzinę, oni powiedzieli: „Braliśmy ślub w Chrzanowie”. Gdzie Wrocław, a gdzie Chrzanowo! Tak czy inaczej uważam, że ks. Ripecki postąpił prawidłowo, czuł się proboszczem na całą Polskę.

Ksiądz Ripecki miał również taką zaletę, że rozdawał ludziom bardzo dużo zdjęć. Ktoś mu robił te zdjęcia, pan Przepiórski, syn naszego [ukraińskiego] księdza [Józefa Przepiórskiego (1886-1995)]. Otóż on je robił i co pewien czas przywoził te zdjęcia, albo wysyłał pocztą, potem, gdy ludzie zamawiali mszę, ks. Ripecki podpisywał je i rozdawał, na przykład „Odpust parafialny w święto Piotra i Pawła” takiego to dnia. Takie zdjęcie jest dokumentem, ma wartość, a gdy nie jest podpisane, to nic nie znaczy.

Decyzję, że zostanę księdzem podjąłem już w IV klasie [liceum], czyli w XI klasie. W tamtych czasach trzeba było dobrze kłamać, gdyż wymagali deklaracji dokąd ja idę [dalej się uczyć]. Deklarowano różnie, ktoś chciał do wojska, do szkoły oficerskiej (4 lata), ja też napisałem, że chcę iść do Zgierza (czy gdzieś tam) do szkoły łączności. Musiałem napisać dokąd idę, bo jeśli nie napisać, czy jeśli napisać, że chcę iść do seminarium, to mogli mnie ściąć na egzaminach, bo to był taki system, dlatego musiałem trochę kombinować.

Potem zacząłem udawać, że nie widzę na jedno oko, być może było w tym trochę prawdy. W szkole średniej pojechaliśmy do takiej miejscowości Dajtki koło Olsztyna, tam był klub lotniczy. Pojechało nas ze 20 chłopaków, a przyjęli tylko 4, innych odrzucili z powodu takich czy innych wad, mnie odrzucili z powodu lewego oka. Miałem więc taki pretekst. No a potem powiedzieli: «Orle, staraj się, bo jak tak dalej pójdzie, to cię nie przyjmą!”. A ja pomyślałem: „I Bogu niech będą dzięki!”.

Zakończyło się to tak, że podjąłem decyzję, udałem się do [łacińskiego] proboszcza Czesława Ejsmonta w Pozezdrzu, on dał mi adres do seminarium. Napisałem podanie i po pewnym czasie, po dwóch tygodniach przyszło zawiadomienie: „Został pan przyjęty do grona alumnów Seminarium Duchownego w Olsztynie”. W ten sposób zaczęło się w Olsztynie...

Zdałem maturę i już nigdzie nie pisałem, od razu napisałem podanie o przyjęcie do seminarium, rzecz jasna, za zgodą proboszcza Ejsmonta, którego znałem, bo gdy przyjeżdżałem na wakacje podczas pobytu w seminarium, to jeździłem do niego na liturgię. Było daleko, gdzieś 8 kilometrów trzeba było jechać na rowerze. Pewnie nie jeździłem codziennie, ale 3-4 razy w tygodniu to byłem. Często bywałem w niedzielę, jeśli tylko nie jechałem do Chrzanowa. On dał adres, ja napisałem, szybko przyszła odpowiedź, w przeciągu gdzieś dwóch tygodni, że mnie przyjęli do grona alumnów Seminarium Duchownego „Hosianum” w Olsztynie.

Tam były dwa budynki, pierwszy rok mieścił się na ulicy Kopernika, zgłosiło się 25 osób, które chciały studiować. Tam według własnego uznania nas rozdzielili po pokojach. Był regulamin: rano były rozważania, rozmyślania, medytacja, potem była msza święta, dalej śniadanie, po śniadaniu 5 wykładów, które kończyły się ok. godz. 12.20, potem był Anioł Pański i obiad. Po obiedzie – przerwa, nauka własna, kolacja i dalej modlitwy wieczorne. Tak w przybliżeniu wyglądał rozkład dnia. W regulaminie była informacja, że do miasta nie można wychodzić bez zezwolenia prefekta.

Palący... Była „czarna lista”, można było się tam zapisać i można było palić dalej. A więc, nie był to powód aby mówić, że to coś złego. Ale tym, którzy nie palili, nie wolno było nauczyć się tego, jeżeli przyłapali, to, jak sądzę, kwalifikowało się to jak powód do wyrzucenia z seminarium. Wychodzili z założenia, że zamiast rosnąć w dobru, taka osoba wpadła w nałóg. Palić nie można było byle gdzie, była piwnica, tam były umywalki, 20 czy ileś tam, tam rano myliśmy się, i tam można było sobie zapalić, było to dozwolone.

Wyżywienie, no, nie było najgorsze. Przychodzili także profesorowie, może nie wszyscy, a tylko niektórzy, były siostry, nie wiem, być może Elżbietanki, one gotowały, obsługiwały porofesorów, miały swój reflektarz, gdzie też podawano przygotowane przez nie jedzenie.

Wyjeżdżaliśmy na ferie, na wakacje. Były też różne wyjazdy w trakcie roku akademickiego na jakieś tam uroczystości. Zimą, raz czy dwa razy, jeździliśmy do takiego maryjnego miejsca odpustowego, gdzie kiedyś był duży klasztor, potem go nie było, zawsze odgarnialiśmy tam śnieg razem z prof. ks. Julianem Wojtkowskim, który teraz jest emerytowanym biskupem. Tak wyglądał rok w seminarium.

W tym czasie, już na wakacjach, chyba na Wielkanoc, zaczęło przejawiać zainteresowanie [mną] UB [Urząd Bezpieczeństwa]. Przyszedł taki sobie pan Malicki, nawiązał ze mną kontakt. Przyjechał do Harszu, to taka niewielka wioska, kolonia, przyjechał samochodem „Warszawa”, milicja przyjechała, no to była sensacja, dla każdego kontakt z milicją nie był czymś za bardzo ciekawym. Proponowali żebym z nimi współpracował. Powiedziałem, że przekażę rektorowi i jeśli on wyrazi zgodę, to będę współpracował. Powiadomiłem rektora, powiedział: „Niech przyjdą do mnie, ja im wszystko powiem”.

Przyjeżdżali jeszcze chyba dwa razy, nie pamiętam już dokładnie... Przekazałem im [słowa rektora], a oni: „E tam, to co on wie, to i my wiemy, nas interesuje to, co pan myśli”. Chcieli żebym donosił co jakiś czas, żebym pisał donosy na kolegów, o wszystkim co się dzieje w seminarium. Myślę, że takich propozycji było więcej, dlatego że, potem, po wojsku, dużo moich kolegów, którzy byli ze mną – ich już nie było, otóż, oni już odeszli [z seminarium]. Być może, myśl o tym, że zgodzili się na współpracę tak przygniatała ich sumienia, że nie mogli się z tym pogodzić i zrezygnowali z kapłaństwa. Być może były i inne przyczyny.

Krótko mówiąc, nie zgodziłem się, mimo iż proponowali nawet jakieś pieniądze, że będą płacić. Dla mnie było to jednak obrzydliwe. Po pierwsze dlatego, że ja, Ukrainiec, będę pisał donosy na kolegów Polakom, a współpraca z Polakami nie bardzo mi leżała. Po drugie, pomyślałem, co ze mnie zostanie za kilka lat, jeśli będę wykonywał taką robotę? Odmówiłem. Powiedział, że jeszcze raz przyjedzie, odpowiedziałem: „Może pan przyjechać, ale niczego już nie będzie”.

Przyjechał, powiedziałem, że kategorycznie odmawiam. Oni na to: „No trudno, będzie pan kosił zboże w pegeerze”. Powiedziałem: „No trudno, czy tu, czy tam, u ojca tak samo pracuję, wszystko to dla Polski Ludowej”, tak sobie zażartowałem. Po pewnym czasie brat Janek przynosi zawiadomienie, mówi: „Dostałeś kartę powołania do wojska. Brzeg nad Odrą”. Było to dla mnie abstrakcyjne miejsce, czy miasto, bo nie było jasne gdzie to jest. A to było jakieś 40-60 kilometrów od Wrocławia w kierunku Opola.

Tam była jednostka wojskowa, koszary, gdzie zebrali około 100 kleryków. Były trzy takie miejsca: Bartoszyce, tam było ok. 240 kleryków, Podjuchy, Szczecin, też ok. 100, oznacza to, że w sumie do wojska zabrali ok. 600 kleryków, to było dosyć dużo. Zabierali kleryków do wojska dlatego, że polscy biskupi nie poszli na współpracę, nie chcieli współpracować z rządem, chcieli ich w ten sposób złamać, czy ukarać. Myślę, że nie bardzo im to wyszło, gdyż z naszej grupy, ok. 96 kleryków z całej Polski, w trakcie tych 2 lat, 4 czy 6 zrezygnowało.To było normalne, na ogół w seminarium tak się zdarzało, jak i ogólnie na studiach, że przychodziło 25, a 13, połowa, dochodziła do kapłaństwa.

Nie wyszło im. Wytrzymaliśmy te 2 lata w wojsku, a gdy dostaliśmy karty powołania, to nam się wydawało, że to tak długo jak wieczność, nie wiadomo kiedy to się skończy. Był problem, bo to był straszny skok – z seminarium [do wojska], gdzie panuje inna kultura, gdzie jest inne środowisko, inny kierunek. Wchodzisz nagle w inne środowisko, między wojskowych, gdzie człowiek, prawdę mówiąc, nic nie znaczy, taki sobie ustrój feudalny, gdzie mogli człowieka zmieszać z błotem, zniszczyć. Jak nie patrzeć, był to stan depresyjny, człowiek był narażony na różne załamania. Wszyscy siedzieli tacy przygnębieni, nie spodziewali się czegoś takiego. Był taki Pietraszko, udawał wielkiego przyjaciela, taki wilk w owczej skórze, umiał ładnie mówić, ale robił to dla własnych celów, potem to wykorzystywał i my odczuliśmy, że to nie jest człowiek szczery, prawdomówny.

W naszym plutonie był taki porucznik Jan Kapała, jego grób widziałem potem we Wrocławiu na Grabiszyńskiej (gdy chodziłem z modlitwą na groby z okazji Wielkanocy, przypadkowo zobaczyłem wówczas ten grób, zawsze tam potem modliliśmy się). Miło wspominam tego człowieka, dlatego że... Mówili, że niby on był w seminarium, ale to nieistotne, istotne jest to, że to był uczciwy człowiek. Na przykład, nas strasznie chcieli ganiać, mieliśmy takie pomieszczenie na 1 piętrze, po kolacji zawsze przychodzili jacyś kaprale z dołu i nas ciągali po tych wszystkich korytarzach, czołgali, przydzielali kary. Poskarżyliśmy się, powiedzieliśmy, że jest to nasz czas wolny, że powinniśmy odpoczywać, że nie podlegamy temu człowiekowi, niczego złego nie zrobiliśmy i uważamy, że jest to dla nas wielka krzywda. I on tak załatwił, że ten człowiek więcej do nas nie przychodził.

Były jeszcze takie sytuacje... Mieliśmy różne zajęcia, o 9 godz., na przykład, mówiąc po polsku [wywiad był nagrywany po ukraińsku]: chwyty bronią, zwroty w marszu, czy jakieś inne. Mówił do nas tak: „Raz, a dobrze!”. Poćwiczyliśmy przez pół godziny „raz a dobrze” i wówczas szliśmy do świetlicy na czytanie regulaminu. Polegało to na tym, że czytaliśmy wszystkie gazety, każdy miał jeszcze jakąś niedużą książkę, uczyliśmy się języków, oglądaliśmy telewizję, dzięki niemu [Janowi Kapale] mieliśmy dobre warunki bytowania. Mieliśmy też dobre osiągnięcia, dlatego on dostawał premie, jakieś pieniądze czy inne nagrody, a my mieliśmy spokój. Byli tacy, co szli na udry, to byli żołnierze z 4 drużyny, strasznie z tego powodu dostawali, bo robili na przekór i na nich się mścili. Robili to niepotrzebnie, bo to niczego nie dawało.

Mieliśmy także zajęcia w terenie, przede wszystkim uczyliśmy się strzelać, i strzelaliśmy. Z tym strzelaniem różnie bywało, zdarzało się, że dowódca pułku nie był zadowolony, dostawaliśmy wtedy od niego różne kary.

Były również wyjazdy na poligon, poligony były nad Odrą, bo my byliśmy saperami-pontonierami, to oznacza, że budowaliśmy mosty pontonowe. Nocowaliśmy w ciężkich warunkach, bo tam było błoto, piasek, nad Odrą, spaliśmy w namiotach, było zimno, cały czas paliło się w piecu węglowym, ale w namiocie było zimno. Były dyle, jako saperzy mieliśmy coś takiego, na nie kładliśmy materace, na spodzie była słoma, dwa koce, ogólnie było zimno. Niektórzy nie zgadzali się na to, ale byli i tacy, którzy brali 4 koce i spali razem. Nikt nie myślał o jakichś negatywnych rzeczach, przynajmniej mieli ciepło. Na poligonie trzeba było to wszystko myć, sprzątać, woda była zimna, trzeba było do Odry chodzić. Takie to były ciężkie czasy...

Pewnego razu doszło do powodzi. W Odrze płynęły różne rzeczy: gospodarcze, świnie, krowy, które utonęły. Byliśmy tam w tym czasie.

Pamiętam takie wydarzenie: płynęliśmy kutrem, kazali nam pościągać części mostu pontonowego do kupy. No więc płynęliśmy, rzuciliśmy kotwicę, a lina była gruba jak ręka, nas zakręciło, no i... wszystko co było na kutrze zostało w pewnym stopniu okręcone, kuter zaczął się pochylać, niedużo brakowało i woda mogła wlać się do środka. Wpadłem na taki pomysł: wyciągnąłem z kieszeni nóż, a my mieliśmy na sobie kombinezony, i tę linę przeciąłem. Kotwica utonęła, ale nie dostałem nagany, że tak zrobiłem, bo, myślę sobie, oni rozumieli sytuację: lepiej stracić kotwicę, niż czeterech żołnierzy, bo to zimnica była, a my w tych [kombinezonach], nie byłoby szans...

Rano zawsze biegaliśmy, było przygotowanie do „zaprawy porannej bez koszul”, to była 3-kilometrowa runda. No więc biegliśmy 3 kilometry, ale było zimno, wie pan, zima, śnieg, no ale jak już zacząłeś biec, to nie było tak zimno. Później to my już byliśmy starym wojskiem, przechodziliśmy przez bramę z ukrytymi w spodniach takimi cieniutkimi sweterkami, a na trasie ubieraliśmy je na siebie, ale, prawdę mówiąc, nie było to potrzebne. Ta zaprawa poranna pozwalała nam utrzymywać kondycję.

Latem wywozili nas na poligony, żebyśmy tam, w pewnym stopniu, pracowali, najczęściej [w okolice] Żagania, Żar. Cieżarówkami przywozili ogromne ilości kamieni, piasku, ziemi, a my zasypywaliśmy te dziury, co je czołgi wydarły. To była taka robota na miesiąc czy dwa, pracowaliśmy tam.

A w niedzielę... W niedzielę czasami można było wyrwać się do kościoła. Pamiętam takie wydarzenie. Pewnego razu szedłem do kościoła, patrzę, kobiety pasą krowy, tak ładnie po ukraińsku rozmawiają, podszedłem do nich, taki zadowolony, że spotkałem Ukrainki, ale one zaprzeczyły, może bały się. Powiedziały: „Nie, nie! My Polki, my przyjechaliśmy ze wschodu”. Mówię, że ładnie rozmawiają... „A u nas tak rozmawiali po ukraińsku”. Trochę z nimi pogadałem i one troszkę się udobruchały.

Na poligonie byliśmy odcięci od świata... Przychodził ksiądz, spowiadał, przynosił komunię świętą. Była wieża, stamtąd prowadzono obserwację sytuacji pożarowej, no więc tam siedział jakiś kleryk, my dogadaliśmy się z tymi paniami, no a ksiądz przywoził Komunię Świętą, a my pod krzakiem... Wszyscy porozłazili się po placu, tam ktoś siedzi, i tam, i tam ktoś siedzi. Wyglądało, że żołnierze mają rekreację. W rzeczywistości my tam w jednym miejscu się spowiadaliśmy, w innym przyjmowaliśmy komunię, w innym odbywała się prefacja [modlitwa dziękczynna], w taki sposób klerycy mieli jakąś formę opieki duszpasterskiej. Wszystko to działo się nieoficjalnie, było bardzo zakamuflowane. W Brzegu to można było pójść na parafię, po mszy wieczornej, ale to było już po przysiędze, gdy już mogliśmy wychodzić do miasta, wtedy nie raz zachodziliśmy na parafię. Potem stało się tak, że to zabrali, tę plebanię, to już nie było jak iść, bo nie było gdzie się podziać.

To tyle z grubsza o wydarzeniach z okresu pełnienia służby wojskowej. Jeszcze o jednym... We dwóch, nie, we trzech, czy może we czterech wracaliśmy do cywila, no i byliśmy trzeźwi. Spotkali nas ci... Pytają skąd wracamy, a było widać, że z wojska. Odpowiadamy, że z wojska, a oni: „To dlaczego nie jesteście pijani?!”. Z wojska i nie pijani... Dla nich było to dziwne, no a my nie piliśmy i już. To byli zwykli ludzie, dziwili się, bo na ogół obraz tych, którzy idą do wojska, czy tych, którzy wracają z wojska to był taki... porządnie napiją się z radości i z rozpaczy.

Potem mieliśmy rekolekcje w Częstochowie. Zjechali się jeszcze raz ci wszyscy klerycy, spotkaliśmy się, przeżyliśmy to wszystko, z każdą grupą spotkał się prymas Wyszyński. Ja byłem w grupie olsztyńskiej, było nas sześciu czy pięciu, którzy służyli w wojsku w różnych jednostkach ale w tym samym czasie.

Podczas służby wojskowej miałem z domu książkę Iwana Łe – „Chmielnicki”, czytałem ją. Nie wiem, czy oni to rozumieli, być może myśleli, że to rosyjska. Tak więc czytałem, nie było żadnych przeszkód.

Na sali było tak... Było nas dużo, były piętrowe łóżka, ze 20 osób spało razem w takiej sali. Mieliśmy „saperki” – buty do kolan, onuce, jeśli zajść do sali o 2 czy o 12 w nocy, to można było siekierę powiesić, taki był zapach! No ale to aż tak nie przeszkadzało.

Przez cały okres służby wojskowej miałem krzyżyk, on może nie rzucał się w oczy, taki nieduży krzyżyk, srebrny z łańcuszkiem, nikt nigdy nie zwrócił mi uwagi z tego powodu, nie kazał zdejmować. Całe wojsko przeszedłem z tym krzyżykiem na piersi.

Wspólnej [modlitwy] nie było. Zdarzało się... Do modlitwy klękaliśmy – przy łóżku, szafce. Zdarzało się, że ktoś w tym momencie wszedł, popatrzył i wyszedł. Zdarzało się i tak - sierżant kazał wstać, a ten: „Nie wstanę, bo rozmawiam teraz z szefem, Panem Bogiem”. Mówi: „On jest ważniejszy od was”. Ukarano go za to. Ja zbuntowałem się tylko raz – na 5 dni zabronili mi wychodzenia z koszar. Ćwiczyliśmy kulturystykę, podnosiliśmy sztangę, następnego dnia byłem taki zdechły, że ciężko mi było nawet poruszać się. Kazał wystąpić, a ja nie wystąpiłem, nie posłuchałem go, i za to dostałem zakaz opuszczania koszar na 5 dni. Sprawdzali – plecaki, karabiny, zawsze coś znaleźli, mówili: „Proszę przyjść za godzinę”, albo za pół godziny. No przyszedłem... Początkowo czyściłem karabin, potem już nie czyściłem – na jedno wychodziło. W plecaku w menażce zawsze miałem aparat fotograficzny „Zorka”, robiliśmy nim dużo zdjęć. Nie raz ktoś szedł z tyłu, popatrzył, mówi: „Pokaż to”. Niektórzy nosili smalec i też się bali, co oni powiedzą... Przyczepić się można było do byle czego.

Aparat przywiozłem z domu, „Zorkę”, był nieduży i mieścił się w menażce, dzięki temu mam dużo zdjęć, lubiłem fotografować. Nie wiem skąd się wziął ten aparat, być może wujek Iwan ze Lwowa przywiózł. Już nie pamiętam, w każdym razie miałem ten aparat, a potem on został gdzieś w domu, nie wiem gdzie się podział, tak czy inaczej zrobiłem nim dziesiątki, setki zdjęć.

Doszliśmy do tego okresu, gdy z wojska wróciliśmy do seminarium. Przez ten okres 4 czy 6 odeszło, z tych, którzy byli w naszej kompanii. Były wśród nas, wydawało się, takie skały, takie kamienie, że można było na nich Kościół budować, ale oni ciągle gdzieś jeździli, gdzieś tam do Wrocławia, na jakieś badania itd. Potem okazało się, że zdawali egzaminy gdzieś tam na politechnikę czy uniwersytet. No więc, oni odeszli, ale takich było bardzo mało, jak już mówiłem, oni w tym wyborze przeliczyli się i sukcesu nie osiągnęli.

Do seminarium wróciliśmy od razu o jeden rok później: zabrali nas [do wojska] z drugiego roku, a my wróciliśmy na trzeci. To był taki miły gest ze strony rektoratu. Musieliśmy zdać cztery rygorozumy, to znaczy takie główne przedmioty: filozofia, co tam jeszcze było... W każdym bądź razie – cztery przedmioty, trzeba było je zaliczyć i już normalnie byliśmy na trzecim roku.

No i tak, trzeci, czwarty rok, piąty, właściwie to byłem tam [w Olsztynie] na trzecim i czwartym. Na piątym znalazłem się w takiej sytuacji, że... Dostawałem 500 zł na miesiąc od ks. Włodzimierza Boziuka. On z kolei dostawał pieniądze od biskupa Nila Sawaryna z Kanady – oni byli jakoś spokrewnieni z sobą. No i świętej pamięci ks. Boziuk dawał mi to, zawsze miałem 250 złotych na wyżywienie i 250 na swoje potrzeby. W tamtych czasach mogłem za to kupić jakieś drobne rzeczy. Ale byłem niezależny.

No ale na piątym roku stało się tak, że latem przyszło zawiadomienie, telegram, że ks. Boziuk umarł. Dla mnie był to ogromny szok, bo w tym czasie w domu nie przelewało się, bo jeszcze Wacek uczył się, Marysia się uczyła, potem jeszcze Mirka się uczyła, tak że z finansami, materialnie, było ciężko. Wtedy ja, może pod wpływem – choć nie bardzo rozumiałem tę różnicę – pod wpływem proboszcza Czesława Ejsmonta... Powiedział: „Po co siedzisz gdzieś tam, jeśli w Warszawie są Bazylianie, mieszkają naprzeciwko Prymasa, rano mrugają do siebie”. Powiedział: „Mógłbyś tam być”.

W tym czasie ks. Szagała [bazylianin], gdzieś właśnie w roku 1969, tam [w Kruklankach] zaczął posługę duszpasterską i to tak bardzo udanie, że niektórym księżom-Polakom to się nie za bardzo spodobało. W końcu biskup [łaciński] Józef Drzazga z Olsztyna zażądał od ks. Romanyka, żeby tego księdza zabrać. No i oni go zabrali. Ja o księdzu Andrzeju słyszałem, napisałem do niego, przyjechał do seminarium [w Olsztynie], spotkaliśmy się... Potem Gulbinowicz [Henryk] zarzucał mi nawet: „Mnich, a kłamie” (ks. Andrzej powiedział, że jest jakimś moim kuzynem). Czasy wtedy były takie, że... nie można było, bo mogli wyrzucić. Kardynał [od 1985 r.] Gulbinowicz często mi mówił: „Ucz się, ucz, pójdziesz na wikariusza do ks. Ripeckiego do Chrzanowa”. Stawiał więc sprawę jasno, nie tak żeby... Jak na przykład było z ks. Pyrczakiem, jakiś profesor powiedział mu tak: „Po co tam pójdziesz do swoich [Ukraińców], tam nie zrobisz żadnej kariery, idź do nas”. No, ja myślę, że służyć Cerkwi, narodowi, to zapewne największa kariera, jaką można zrobić.

[Z kardynałem Gulbinowiczem] poznałem się w seminarium, był wicerektorem, a później rektorem. Znaliśmy go z wykładów na temat teologii moralnej, uczył nas. Był celebrytą, organizował uroczystości z okazji początku nowego roku akademickiego. To był taki konkretny pan, dobry, sympatyczny, człowiek stworzony do pracy z młodzieżą, miał ogromne poważanie wśród młodych kleryków, tak więc dobrze wypełniał swoje zadania.

Szukałem, zdecydowałem, podpisałem i mnie zwolnili [z seminarium w Olsztynie]. Nikt tego nie rozumiał. W każdym bądź razie... Czym to się zakończyło – tym się zakończyło, ale ja tego okresu nie żałuję, nie ukrywam, miło wspominam, uważam, że dużo na tym skorzystałem, z różnych przyczyn, no chociażby to, że nauczyłem się języka, rozmawiałem po ukraińsku a nie po polsku, było dobre odżywianie, codziennie miałem swoją liturgię. Na wykłady chodziliśmy do warszawskiego seminarium. Chodzili tam i inni zakonnicy, ci, którzy nie mieli swoich kadr, no a wieczorem żyli normalnym życiem klasztornym tam, gdzie należeli.

Byłem wtedy na 5 roku, to był 1969 r., studia trwały 6 lat. Dla mnie było to duże zaskoczenie, może i żal był, bo w seminarium [w Olsztynie] był reżim, był porządek, byli profesorowie, prorektor, był wicerektor, ojcowie duchowni przychodzili, byli prefekci, każdy wykonywał swoje zadanie i wszystko dobrze prosperowało. W Warszawie w klasztorze był tylko ks. Romanyk i ks. Szagała. Nie w każdej sytuacji ks. Szagała był zdolny do współdziałania z ks. Romanykiem. Ksiądz Romanyk, tak uważam, był bardzo uczciwym zakonnikiem, piękna postać, ale nie miał podejścia do młodzieży. Czy jakąś książkę dać, czy przynajmniej dać do poczytania, kazania, historia czy coś innego, no np. takie rzeczy, które drukujemy z litopisu [w „Chrześcijańskim Głosie”, gazeta wydawana w Monachium], a wtedy już przychodziło [z Zachodu], ja tego słuchałem wtedy w watykańskim radiu, ale żeby on powiedział – weź, poczytaj sobie... Jakoś nie miał tego daru, nie potrafił oddziaływać na innych.

W każdym bądź razie było wtedy dosyć dobrze, mój brat Wacek przyjechał, oni może nawet myśleli, że on zostanie zakonnikiem, przychodziło wielu innych. Myślę, że to tak jak Małe Seminarium w Rzymie, stamtąd wyszło może mało księży, ale [uczniowie] otrzymali formację, formację chrześcijańską, to w pewnym stopniu wpłynęło na nich i pozostało w nich, oni są w strukturze naszej Cerkwi, czy w Belgii, Anglii, czy gdzie indziej, także w Niemczech.

Jak nie patrzeć – była wielka różnica. Po pierwsze, było nas tylko trzech: księża Pidłypczaki [Orest i Mirosław] i ja, potem doszło jeszcze kilku. Coś było nie tak, bo prawie wszyscy, kto przeszedł przez Zgromadzenie Świętego Bazylego Wielkiego – potem odeszli z tego Zgromadzenia, nie mówiąc o mnie. Śluby miałem tylko przez rok, w ten sposób moja umowa zakończyła się z powodu wygaśnięcia ślubów. Ale było wielu innych, którzy dobrze zapowiadali się, ale jakoś nie poszło, nie wiem – nie było tradycji, odpowiednich ludzi, może nie było formacji, no, nie wyszło, mimo, że czasy były sprzyjające, bo na Boże Narodzenie przyjeżdżało dużo ludzi, na Wielkanoc, uczestniczyli, w ten sposób jakaś tam reklama księży Bazylianów była. No a teraz jest taki kryzys, że nie tylko oni, ale również siostry prawie nie mają powołań. Niedawno spotkałem w Przemyślu s. Bernadetę, to ona powiedziała: „Mamy po 60 lat, a mamy więcej pracy niż wtedy, gdy miałyśmy po 20-30”. Nie ma powołań, jakiś taki zastój jest w tym wszystkim...

No więc przeszedłem do Bazylianów, zostałem wyświęcony, miałem wszystkie święcenia, nie, nie wszystkie, tylko poddiakonat, diakonat i prezbiterskie. Wyświęcał mnie biskup Miziołek Władysław, on był takim przyjacielem księży Bazylianów, tak więc zostałem wyświęcony. Przebywał w tym czasie [w Warszawie] ks. [bp.] Jozafat Fedoryk, były nawet propozycje, żeby wyświęcił, ale on powiedział, że „dałem słowo NKWD, że nie będę publicznie występował jako biskup i chciałbym dotrzymać słowa”. To był podziemny biskup, on był gdzieś tam z Karagandy, z Kazachstanu [w 1967 r. wrócił z zesłania do Ukrainy]. Był tam zesłany, wyświęcili go. Już nie żyje, on był w tym czasie również na jubileuszu księdza mitrata Hrynyka.

Wyświęcał mnie ten... Problem w tym, że na wszystko trzeba było mieć pozwolenie. Nawet łaciński biskup nie mógł ot tak wyświęcić kleryka wschodniego obrządku. Pamiętam taki przykry moment dla mnie, kiedy kaplica w Olsztynie była już przygotowana, trzeba przyjąć święcenie, takie niższe, już nie pamiętam, a biskup Obłąk [Jan] mówi, że nie będzie wyświęcał, bo nie ma pozwolenia, a jak nie będzie miał, to podpada pod karę kościelną. Gulbinowicz był wtedy rektorem, albo wicerektorem, wydzwaniał i przyszło pozwolenie od Prymasa. Cały problem był w tym, że to inny obrządek, oni to szanowali. To tak samo jak z małżeństwem, na przykład, gdy jedna strona – grekokatolik, to mogę dać ślub, ale gdy obie... – on ewangelik, a ona prawosławna, wówczas nasz ksiądz, na przykład w Niemczech, nie ma podstawy żeby udzielać ślubu, takie małżeństwo jest od początku nieważne.

Zostałem wyświęcony 06.08.1971 r. w Warszawie przez biskupa Władysława Miziołka. Nastał okres, gdy miałem dużo tzw. prymicyjnych liturgii. Jeździł ze mną ks. Andrzej Szagała, wygłaszał kazania, no, to były takie swego rodzaju rekolekcje, misje, bo my byliśmy wszędzie: w Baniach Mazurskich, w Kruklance, w Chrzanowie, gdzieś tam w Górowie Iławeckim, w Pasłęku, nad morzem, w Żelichowie. Tak dużo jeździliśmy, gdyż taki był zwyczaj, pierwsza msza nazywa się prymicyjną, w tym sensie było to nadużycie, że takie to było popularne, iż za każdym razem była to msza prymicyjna, ale w tym czasie dla naszych ludzi było to duże wydarzenie, w tym czasie byłem trzecim księdzem, który został wyświęcony w Polsce po przesiedleniu [w 1947 r.].

Skończył się okres „prymicyjny” i byłem do dyspozycji ks. Romanyka. Tak się stało, że pojechałem pomagać ks. Andrzejowi Rożakowi, naszemu księdzu, który był na łacińskiej parafii w m. Kotulin, to gdzieś niedaleko Gliwic. Pamiętam, że pomagałem tam spowiadać, odprawiałem liturgie, wygłaszałem kazania. W ten sposób spotkałem się ze Ślązakami. Było coś takiego dziwnego, że właściwie... Liturgia, dajmy na to, miała być o godz. 9, a [na kilka minut do początku] w kościele nikogo nie ma. Mówię: „Księże proboszczu, chyba nie ma co się szykować, bo ludzi nie będzie”. A to byli tacy ludzie... mieli niemiecką dyscyplinę, wybijała 9 – i kościół był pełen ludzi. Mieli wszystko wyliczone, nie spóźniali się.

Tam odbyło się moje pierwsze, w jakimś stopniu, zapoznanie się z Kościołem Rzymskokatolickim. Tym głębsze, że oni mnie potem wysłali chodzić po kolędzie. Miałem z tym problem, bo ja nigdy po kolędzie nie chodziłem. Prawdę mówiąc, nigdy mnie też nie było w domu, gdy przychodził z kolędą ks. Ejsmont, miałem takie utrapienie jak się to robi. No ale jakoś ten tydzień minął. Uderzyło mnie to, że praktycznie w każdym domu były portrety synów w niemieckich mundurach, otóż ich zabrali do wojska i oni zginęli na froncie. Nie raz mówiły te Ślązaczki: „Mamy mieć swobodę w nauczniu dzieci po śląsku, a jeżeli chcą żeby uczyły się polskiego, to niech uczą w szkole, a w domu nie będziemy uczyć dzieci polskiego”.

31 grudnia 1971 r. wygasły moje śluby zakonne, stałem się wolnym człowiekiem, gdyż ich nie wznowiłem. Pojechałem wówczas pomagać księdzu wikariuszowi Julianowi Gburowi, który później został biskupem, który już nie żyje. Byłem w Krakowie, tam była taka niewielka kaplica św. Doroty, i było poświęcenie ikonostasu. Ikonostas był nadwyraz skromny, bardzo mały, bo tam niewiele miejsca było, ale był to ikonostas, który zrobił Jerzy Nowosielski. Było to moje zapoznanie się, pierwsze spotkanie z Jerzym Nowosielskim, profesorem. Zrobił to gratis. Jego ojciec był bardzo pobożny, pracował na kolei, usługiwał ks. Mikołajowi Deńce do mszy. Pewnego razu powiedział: „Mam syna, który maluje, jeśli będzie trzeba, on może wam ikonostas namalować”. No i namalował ten ikonostas, za darmo. Został poświęcony, co prawda, jeszcze nie było ani carskich wrót, ani diakońskich, ale to już trochę wskazywało, że to nie kościół rzymskokatolicki, że to bizantyjska cerkiew.

To była moja pierwsza oczna konfrontacja z malarstwem Nowosielskiego. To było w Krakowie w kościele św. Katarzyny, to Augustynianie mają, była tam boczna kaplica św. Doroty. Oni nas tam przyjęli po tym, jak nas wyrzucili z cerkwi św. Norberta, siostry wyrzucili, które tam były, i nas wyrzucili, i tak, w dosyć ciężkich warunkach funkcjonowaliśmy.

[Chcę poprosić jeszcze raz, chronologicznie: kiedy ksiądz biskup nie złożył kolejnych ślubów u oo. Bazylianów i dlaczego wybór padł na ks. Rożaka?] Wtedy mnie jeszcze obowiązywały śluby, byłem jeszcze pod władzą ks. Jozafata Romanyka. Ksiądz Rożak Andrzej poprosił o pomoc na łacińskie Boże Narodzenie, i wysłali mnie do niego. Byłem tam niecały tydzień, bardzo miło wspominam... Ten człowiek [ks. Rożak] potem zrezygnował z łacińskiej parafii i pracował w Zielonej Górze.

31 grudnia moje śluby wygasły, przez rok obowiązywały mnie tzw. czasowe śluby, stałem się niezależny, pojechałem do przyszłego biskupa Gbura... [Jaki to był rok?] 1972, pierwsze dni stycznia, gdzieś 1, 2 stycznia. Odprawiliśmy w Krakowie, a potem pojechaliśmy do Katowic. W Katowicach poznałem się z parafianami. Jechaliśmy pociągiem.

Wszyscy mieliśmy wtedy problem z językiem. Ksiądz Julian Gbur, przyszły biskup, ukończył seminarium księży Werbistów – małe seminarium, i duże seminarium, – a więc tego kontaktu z językiem ukraińskim było bardzo mało. On pisał kazania, a ksiądz mitrat Deńko, który był proboszczem w Krakowie, Mikołaj Deńko, poprawiał. No i on potem w pociągu – podróż trwała godzinę – czytał to, po prostu zapoznawał się.

[Ukraińska] społeczność w Katowicach była superowa, bardzo rozśpiewana. Tam była taka Łemiszko, mama, potem utrzymywaliśmy kontakt we Wrocławi; tak samo córka, jeśli się nie mylę – Łesia Łemiszko, ona teraz pracuje w operze wrocławskiej. Oni bardzo ładnie śpiewali, ojciec też był, o ile pamiętam, on jeszcze grał na dodatek. Zostało stamtąd miłe wspomnienie.

Później ks. Hrynyk, bo ja już byłem pod jurysdykcją księdza mitrata Wasyla Hrynyka, wysłał mnie do Stargardu Szczecińskiego, do Szczecina i do Ińska. Tam rozpocząłem swoją posługę kapłańską, która trwała do... 1972, 1973 i 1974 rok, początek. Pojawiła się sprawa o której już wspominałem, że biskup Drzazga mówił, domagał się od ks. Romanyka, żeby ks. Andrzeja [Szagałę] zabrać z Kruklanek. Doszło do takiej zamiany: ja poszedłem do Kruklanek, a ks. Andrzej poszedł do Stargardu Szczecińskiego. Wymagał tego biskup Drzazga, on był ordynariuszem, biskup z Olsztyna.

Chciałem jeszcze powiedzieć, że praktycznie wszędzie trzeba było wszystko zaczynać od zera. Na przykład, niby ks. Borowiec Włodzimierz, który był proboszczem w Szczecinie i Stargardzie Szczecińskim, przyjeżdżał tam, tylko na święta, ale wszystko było tam zaniedbane! Musiałem wszystko kupić, kielichy mszalne, no, ludzie to kupowali, i szaty, i księgi liturgiczne, itd. Tam była boczna kaplica, w pięknym kościele Królowej Świata w Stargardzie. Bardzo dobrze się zaczęło, gdyż liturgie były w każdą niedzielę i w każde święto. Ja odprawiałem w niedzielę, na święta przyjeżdżał ks. Włodzimierz Borowiec, stary sybirak, który głosił kazania, odprawiał jutrznię, liturgię, miał zawsze termos, kanapki, posilił się, a potem wracał do tego [służby].

Był taki epizod... Chodziło o pewien nieporządek u polskiego księdza. W każdym bądź razie oni chcieli stworzyć księdzu Borowcu przeszkodę, że nie płaci, korzysta [z kościoła] a nie płaci. On opłaty za niedzielę wysyłał pocztą, miał cały plik tego, i on im to pokazał, a oni nie spodziewali się, że on okaże się takim przezornym, że to się może jeszcze przydać.

W Stargardzie bardzo dobrze układało się z Janem Gałeckim, który teraz jest emerytowanym biskupem w Szczecinie. Prosił, żebym mu pomagał, zapraszał na kolację, często na obiad, no, żeby odprawić mszę, to już nie. Ale, wie pan, pewnego razu ktoś na mnie naskarżył. Był taki problem... Nie, to nie była zdrada tajemnicy spowiedzi. Przyszła jakaś pani i powiedziała: „Ja strasznie tych Ukraińców nienawidzę!”. No i tam jeszcze [powiedziała]. Powiedziałem jej: „No ale proszę pani! To też jest wielki naród, wielkie państwo”. Mówię: „To nie jest postawa chrześcijanina”. Po tych słowach oskarżyła mnie, że jestem jakimś nacjonalistą itd. Gałecki wówczas tak trochę... przystopował. W zasadzie jednak on też nie powinien był wykorzystywać tajemnicy spowiedzi, bo tego nie można robić. Ale ta kobieta jakaś była... Może nasłana? Może jakaś... Bóg raczy wiedzieć. Ona również postąpiła źle, mogła wyspowiadać się i po wszystkim. Nienawiść do innych narodów jest grzechem, ale ona to rozumiała jakoś po swojemu, i jeszcze doniosła proboszczowi. Ogólnie mam jednak bardzo miłe wspomnienia ze Stargardu Szczecińskiego.

W Ińsku był inny, taki ksiądz Ozga, jest teraz emerytem w Stargardzie Szczecińskim. On był taki... Nie było złych wspomnień... Był taki jeden epizod... U nas był jeszcze wielki post, tam była figura Jezusa zmartwychwstałego z chorągiewką. Postawiłem ją za ołtarzem na ziemi. Zrobił z tego wielką awanturę, że dopuściłem się profanacji itd. Powiedziałem mu: „Przepraszam, że przestawiłem tę figurę, no ale tam na ziemi leżą księgi, Pismo Święte, księgi liturgijne do mszy czy do liturgii wieczornej, pomyślałem więc, że tam może stać również [ta figura]”. Był tylko jeden taki zgrzyt, ogółem wszystko było dobrze.

W Szczecinie było szczególne środowisko, ludzie byli na bardzo wysokim poziomie. Wspomnę chociażby p. Duszkiewicza, p. Sanockiego, p. Truchana, który niedawno był tu w Monachium. Przyjeżdżałem tam zawsze późno, przyjeżdżałem pociągiem, gdzieś, ja wiem, na godz. 16, 17, 18. Potem odprawiałem mszę. Liturgię trzeba było odprawiać w bardzo kiepskich warunkach, bo to było miejsce pod pomieszczeniem przeznaczonym dla chóru, było tam nisko, i gorąco. To było w kościele księży Pallotynów. Przyjeżdżałem tam... Dla ludzi zawsze był w tym smaczek, bo młody ksiądz, ma 25, czy 24 lata, nie - 25, było w tym coś nowego. Ta parafia też zaczęła się rozkręcać, rozwijać.

Te trzy miejsca były pod moją opieką: w sobotę zawsze jechałem do Ińska, tam przez cały dzień miałem religię, 2 czy 3 godziny, nocowałem u państwa Hawrylaków, ktoś zawsze zaprosił na kolację, najczęściej państwo Łeśkowie, ich córka Mirosia była jeszcze taka mała... Miło to wspominam. Ogólnie ludzie byli bardzo dobrzy, nie spotkało mnie tam nic złego, i do dziś utrzymujemy dobre relacje.

I jeszcze o Szczecinie. Ten okres, jak już mówiłem, bardzo miło wspominam. A to dlatego, że człowiek miał kontakt z miejscowymi ludźmi, a ludzie ci zajmowali dosyć wysokie stanowiska, bo to byli lekarze, chirurdzy, pracownicy, ludzie, którzy zajmowali się różnymi biznesami, było to dla mnie korzystne, bo człowiek rozumiał potrzebę tych ludzi, czego oni oczekują od Cerkwi, dlatego bardzo chętnie się z nimi spotykałem. Wyglądało to tak, że w każdą niedzielę wieczorem, po mszy, oni zapraszali mnie do siebie, ta rodzina czy inna. W niedzielę oni byli w domu, ale często byli u nich także zaproszeni goście, tak więc razem spędzaliśmy czas. Bywali tam również ludzie, którzy przyjechali z zagranicy, z Ukrainy, z nimi też się spotykałem. Takie spotkania dawały również dobry obraz tych problemów, jakie są w świecie.

Było również dużo odczytów. Tak więc było dużo odczytów, wieczorową porą, przychodzili ludzie, dla mnie to również było bardzo takie... Występowali tam znani w Polsce historycy, co prawda Polacy, ale oni bardzo dobrze o naszych [ukraińskich] sprawach mówili. No a potem, na ogół około godz. 10 wieczorem, wracałem pociągiem do domu, tak że koło północy byłem już w domu. Tak wyglądał ten okres mego duszpasterstwa.

W Stargardzie Szczecińskim liturgię odprawiałem codziennie. Stworzyłem sobie ku temu warunki, miałem szaty, kupiłem je, i kielich mszalny. Przychodziło takie starsze małżeństwo, ta pani niedawno umarła, przeżyła prawie 100 lat, przychodzili, czy inni przychodzili, i byli na mszy. Miałem dwóch ministrantów, którzy służyli do mszy. Tak więc... Wymagało to trochę trudu, poświęcenia, ale nie chciałem, żeby ta cerkiew przypominała podziemną, chciałem, żeby było widać, że również nasze duszpasterstwo działa, i nie tylko w niedzielę, ale codziennie.

W tym czasie ludzie zamawiali dużo liturgii. No, pogrzebów dużo nie miałem, 2 czy 3 w tym okresie, niektórzy pewnie się bali [brać swego księdza], inni może nie wiedzieli [że taki jest], a może ludzie wówczas mniej umierali...

No więc przebywałem w tym basenie Ińsko-Stargardo-Szczecińskim od 1972 roku, mniej więcej od początku roku, i do końca 1973 roku, czyli 2 lata, trochę więcej. W 1974 r. Boże Narodzenie miałem już w Kruklankach. Sytuacja była taka, że ludzie może nie w każdej sytuacji rozumieli pociągnięcia ks. Jozafata Romanyka, dlaczego im zabrał [z Kruklanek] ks. Andrzeja Szagałę. Dla nich wyglądało to na wielką niesprawiedliwość, krzywdę, dlatego że on bardzo dobrze pracował, bardzo utalentowany ksiądz, ładnie śpiewał, miał dobre kazania, taki ludowy ksiądz, on przyciągnął masę ludzi do cerkwi. I nagle go zabierają! To było tak, że... Biskup Drzazga uprawiał taką politykę: jeżeli [łaciński] proboszcz wyraża zgodę, to będzie odprawiana [ukraińska] liturgia, a jeśli jej nie wyraża – to nie będzie liturgii. Często była to zmowa: Ty się nie zgódź, to ja nie pozwolę.

W ten sposób postawili mnie na miejsce księdza Szagały. Z tego powodu miałem okres, gdy na mnie patrzyli trochę jak na winowajcę, że to niby ja byłem współwinny tego, iż księdza Andrzeja zabrali, a mnie dali na jego miejsce. A ja byłem jeszcze taki młody, bez dużego doświadczenia, ale, myślę, że miło wspominam ten okres.

W tym czasie konsekwentnie pilnowałem, żeby wszystkie kazania pisać, przygotowywać. Było mi przyjemnie, gdy gdzieś 3 lata temu pani Całka, nauczycielka z Kruklanek, powiedziała, że „chodziliśmy do księdza na liturgię również ze względu na kazania”. A więc ten trud pisania kazań, zbierania materiałów, opłaca się. Nieraz mówią: coś tam powiem i będzie dobrze, jednak gdy jest konkretny temat, wąski temat, to i rezultat jest lepszy.

Pracując w Kruklankach zacząłem pomagać księdzu mitratowi Ripeckiemu. To już był staruszek. Pamiętam, jechaliśmy na Święto Jordanu [Chrzest Pański] z p. Michałem Lisem, na drodze była szklanka, nie wiem, jak on tę „Oktawię” utrzymał. Przyjechaliśmy już po wszystkim, ale przyjechaliśmy i ks. Ripecki się ucieszył.

W tym czasie miałem Bajory, czasami jeździłem do Reszla, do Węgorzewa, do Chrzanowa. W 1974 r. zacząłem tam odprawiać, pomagałem ks. Ripeckiemu. W 1974 r., gdzieś pod koniec kwietnia, 28 czy 29, ks. Ripecki zmarł. Wszyscy byli już na to przygotowani, bo miał zatrucie, miał nieleczoną prostatę i zatruty organizm, dlatego wszyscy rozumieli, że to się może stać wkrótce. Nie byłem w tym czasie w domu, byłem na religii w Kruklankach, zanim przyjechałem, gdzieś pół do siódmej wieczorem, to ks. Ripecki zmarł jakieś 30 minut wcześniej. Tam były dwie siostry, siostra Agafia, przełożona, i chyba siostra Benedykta lub Maria, wspólnie ubraliśmy go w szaty, zamówiliśmy trumnę. Ciało było jeszcze bardzo miękkie, ciepłe, dlatego człowiek nawet nie zdawał sobie sprawy, że to już martwy człowiek, nie było tego odczucia. Był pogrzeb, w Chrzanowie, przyjechała masa ludzi. Ciało zawieźliśmy do Lisek, to gdzieś tam gdzie Hrubieszów, koło ukraińskiej granicy, i tam go pochowaliśmy w jego rodzinnej miejscowości.

W tym czasie rozpoczął już służbę ks. Osypanko, przyszedł ks. Mirosław Pidłypczak, ks. Orest Pidłypczak. Nieco wcześniej założyłem parafię w Wydminach. Tam był polski proboszcz Kałucki, doktor Kałucki, otóż on nie za bardzo był zadowolony, że on, doktor, jest na takiej małej parafii, tak [ludzie] mówili. Przed terminem zrezygnował z parafii, został tam w roli administratora tylko ks. Ingo Michał Czaja, który pochodził z Gdańska. To był mój kolega z seminarium, razem zaczynaliśmy studia. Mówię: „Michale, może pomożesz? Może moglibyśmy odprawiać w Wydminach?”. Powiedział: „Nie ma problemu, możesz odprawiać, przychodź”. Zgodził się, więc biskup nie miał już argumentów, żeby oponować. W ten sposób dzięki takiemu przypadkowi (tam rodzina Biłeckich dużo pomagała, u nich się zatrzymywałem) zaczęła się nasza liturgia w Wydminach. Liturgia była, godzinę nam wyznaczyli nie najlepszą, ale to tak zawsze było: to, co zostawało [u łacinników], mogło być wykorzystane przez nas.

Potem tak to zostawiłem [Wydminy], to znaczy... Byłem w Chrzanowie. My tam trochę popracowaliśmy z ludźmi, ludzie zrobili, zrobili ogrodzenie, nowy dach na stodole, na stajni, bo stary już się pozapadał, przegniły krokwie, dachówki spadały, tak więc naprawiliśmy dach na stodole totalnie, całkiem nowe [daliśmy]. Na budynku, na cerkwi, czy na plebanii, tylko poprawiliśmy, nie zdążyliśmy zrobić czegoś więcej, gdyż... No, nie wyszło... Tak czy inaczej – zrobiliśmy dużo. Tam były siostry... Siostra Agafia to była taka, że nigdy nie mówiła jak coś trzeba zrobić, ale jednocześnie umiała tak pokierować, tak przekonywać, że zawsze wychodziło tak jak ona chciała. Nie zawsze byłem nawet świadomy, że wyszło po jej myśli. Ale nie miałem pretensji. Te siostry były tam przez cały czas.

Potem przyszedł [do Chrzanowa] ks. Orest [Pidłypczak]. Podczas jego pobytu, nie wiem dlaczego, zimową porą, jak teraz... Nie wiem dlaczego one odeszły i zaczęły mieszkać w Baniach Mazurskich. To było bardzo nie na rękę, gdyż mieć siostry na parafii, to jest wielki sukces. Ja w tym czasie byłem już w Trzebiatowie, czyli to były lata gdzieś 1975/76. W Trzebiatowe byłem rok. Potem mnie przenieśli do Warszawy, na rok. W końcu, w 1979 roku, pod namową księdza mitrata, teraz metropolity [Jana Martyniaka], poszedłem do Wrocławia. We Wrocławiu byłem od 1979 roku do 2000. Tak więc 22 lata byłem we Wrocławiu.

Z Trzebiatowa mam bardzo miłe wspomnienia. Mieszkałem tam u naszej rodziny: u pani Ołeny i pana Włodzimierza Bodnarów. Mieli dwie córki, jedna poszła do sióstr Służebnic. Tam była bardzo dobra atmosfera, rodzinna atmosfera, do cerkwi było blisko. Obsługiwałem tam trzy parafie: Świdwin i Płoty, taka wioska, czy miasteczko. Dojeżdżałem tam, miałem samochód, „malucha”. Trzeba zaznaczyć tu, że pomagał mi ze śpiewem Mikołaj Sułyk, który jest, czy raczej był stryjkiem naszego metropolity Sułyka Stefana z Filadelfii. Był niewysoki, ale dobrze zbudowany, silny. On nie jeden raz odśpiewał trzy liturgie i jeszcze po drodze śpiewał, kondycję do śpiewania miał świetną. Zawsze robili nam – czy pan Bodnar, czy jego żona – takie wielkie kanapki, i my tak jeździliśmy razem.

Przede mną proboszczem w Trzebiatowie był ks. Michał Łuczyło, potem przeszedł na emeryturę. Miałem też Świdwin, Płoty i Korzystno. Korzystno, to wioska w pobliżu Kołobrzegu, tam się odprawiało po naszemu co dwa tygodnie, i ja tam również dojeżdżałem. Spotkałem się tam raz... Tam byli czarni Franciszkanie, z Niepokalanowa dojeżdżali. Spotkałem tam pana Gajowniczka, wówczas jeszcze żył, to był ten pan za którego ks. Maksymilian Kolbe poszedł na śmierć. Był na progu śmierci i on go uratował. Gajowniczka już brali, był dziesiąty, i on mówi: „Mam młodą żonę, dzieci...”, usłyszał to Kolbe i poszedł zamiast niego na śmierć.

Miło wspominam Świdwin... Tam były siostry Służebniczki, pracowały również na łacińskiej parafii. Po mszy spowiadały się. Było ich tam 3 czy 4, zawsze przygotowywały kolację po liturgii, gdy przez cały dzień jeździłeś, to było to coś bardzo przyjemnego, przyjemny podarunek dla duszpasterstwa.

Byłem tam gdzieś do 1978 roku. Nibyto miałem wracać do Kruklanek, ale poszedłem do Warszawy, to lata 1978/79. W 1979 r. znalazłem się we Wrocławiu. Tam zastałem parafię, którą przez 2 lata obsługiwał ks. Jarosław Wodonos. Przed nim był ks. Zenon Złoczowski, który wyjechał do Filadelfii, do Ameryki, z tą myślą... On był znanym kompozytorem, porządny pieśniarz, no więc pojechał z tą myślą, że tam te utwory wyda. Ale przyjechał i się rozczarował, bo nie mógł szybko zebrać pieniędzy, i on już tam w tej Filadelfii został, w cerkwi św. Michała, tam też umarł. Podczas mojej służby we Wrocławiu przyjeżdżał tylko raz.

Parafia we Wrocławiu znajdowała się w kościele św. Krzyża [dwa piętra, dwa kościoły]. Było tak, że na zimę nas przenosili... Tak było w którymś tam roku. Zaczynaliśmy od kościoła św. Idziego, a potem tam było [w kościele św. Krzyża]. W każdym bądź razie było to bardzo niemiłe, bo trzeba było cały majątek, dobytek, w grudniu, gdy jest Pyłypiwka [post przed Bożym Narodzeniem], przenosić na górę. Kościół na górze był bardzo ładny, ale i bardzo zimny, człowiek tam jeszcze nie zaczął mszy, a już zmarzł. Potem, po Wielkanocy, gdzieś w maju, przenosiliśmy się na dół. Za mojej kadencji tak było raz. Wówczas my, razem z metropolitą [Janem Martyniakiem], on był w tym czasie generalnym wikariuszem, proboszczem w Legnicy, poszliśmy do kardynała [Henryka Gulbinowicza]. Powiedzieliśmy: chcemy czy tu, czy tam, ale żeby w jednym miejscu, na dole, czy na górze. Zdecydował, że na dole. Kazał zabrać stamtąd wszystkie łacińskie obrazy, powiedział: „To nie może być mieszanina rzymskobizantyjska, ma być wystrój bizantyjski”. Oni zabrali wszystkie obrazy, drogę krzyżową, od góry one były już przegniłe, zetlałe, bo tam była wilgoć. W ten sposób zaczęliśmy powoli, powoli się zagospodarowywać.

Pierwsze ikony namalował z tego... z albumu [o cerkwi] św. Mikołaja w Toronto pan Stefanowski Andrzej. No ale... Nie no, ładnie malował. Tak czy inaczej, potem stanęliśmy przed problemem ikonostasu. Był w Krakowie profesor Dobriański, zrobił szkic projektu, i zmarł. Potem wypadło na profesora Nowosielskiego, wypadło dlatego, że on w tym czasie robił ikonostas i całą cerkiew w Górowie Iławeckim. Byłem na poświęceniu, widziałem to, bo ja jeździłem do władyki Gbura, gdy był tam proboszczem, mi się to spodobało, no i tak to... Zaprosiłem go i on namalował ikonostas.

No, ikonostas... Przed namalowaniem kardynał [Gulbinowicz] poprosił, żeby zaprosić wszystkich ludzi, żeby przyszli, dopóki są zainteresowani, do cerkwi jakiegoś dnia o takiej to godzinie. Przyszło bardzo mało ludzi, kilkanaście [osób]. Profesor Nowosielski namalował ikonostas... Było kilka propozycji, okrągłe ikony, inne, przyjęto tę wersję, która jest teraz, to było zatwierdzone przez Kardynała. Jest tak, że w każdej eparchii, zanim proboszcz zrobi wystrój świątyni... Otóż, jest projekt, z projektem trzeba pójść do komisji artystycznej, no a przewodniczącym tej komisji był kardynał Gulbinowicz. To znany esteta, i gust ma dobry, do ikon, do obrazów. Z wszystkimi projektami musiałem do niego chodzić, on podpisywał, no a jak było już podpisane, to profesor Nowosielski mógł pracować.

Tak samo było z witrażami. Wszystkie witraże były zatwierdzone przez Kardynała, witrażysta powiedział, że gdyby nie było podpisu, to nie moglibyśmy pracować. Taka jest procedura. No a ci z komisji mówią: „Co będziemy zatwierdzać?..”. Tam był taki polski ksiądz Mazur, bardzo fajny, mówi: „Co ja będę podpisywał, jeśli «stary» już podpisał!”. Miał rację, „stary”, to kardynał Gulbinowicz. W ten sposób zaczęło się przeobrażanie tego kościoła w naszą [cerkiew]. No więc, był ikonostas, były pewne małe polichromie, na ścianach był także mały św. Michał, św. Gabriel, św. Jan Chrzciciel, św. Efrem, którego kopię mamy tu [w Monachium]. I tak powoli szło to [do przodu].

Potem Kardynał dał 15 tys. dolarów na witraże. Pojechałem z witrażystami, to byli bracia Jaworscy – Bolesław i Zbigniew, do Bramsche k. Hanoweru, za 15 tys. dolarów nakupiliśmy szkła.

Nowosielski dał takie proporcje, na przykład: czerwone, białe, takie i takie, a już dalej przygotowywał projekt jak mu dusza kazała. Panowie witrażyści przynosili swoje szkło, a to, co było gotowe – zabierali, w ten sposób ta sprawa bardzo dobrze posuwała się do przodu. Mieliśmy już zrobionych 11 witraży i ponad 20 ikon. Niektóre były nadzwyczajne, na przykład w tylnej części cerkwi, no, nie ulega wątpliwości, że zostały namalowe z porywem serca.

Aż nadszedł 1997 r., we Wrocławiu był papież [Jan Paweł II], i Papież podarował nam kościół św. Wincentego, koło klasztoru Urszulanek, naprzeciwko Hali Targowej. Biskupem w tym czasie był Teodor Majkowicz, był metropolita [Jan Martyniak], oni to przyjęli, Papież podarował... Kardynał Gulbinowicz mówił: „Niczego nie mówcie, tylko bijcie brawa, bijcie brawa!”. Biskup Majkowicz był tak zaskoczony, że przez następny rok niczego nie robił w tej sprawie, aż umarł, umarł z tego powodu, może z innego, może ze względów zdrowotnych... Wtedy wypadło na mnie. Zostałem wybrany na administratora, w okresie póki nie ma biskupa miałem być administratorem eparchii, i ja to robiłem.

Przepisaliśmy ten kościół na własność, powoli zaczęliśmy się tam przenosić. Był ładnie zrobiony itd., ale był pusty, niczego nie było, ani ławek, ani ołtarza, niczego. Powoli zaczęliśmy się organizować w tym kościele: pożyczyliśmy gdzieś ławki, potem zamówiłem nowe ławki, te, które są do dziś, jest zrobiony ołtarz, przenieśliśmy ikonostas, i gdzieś w maju 1998 r., z udziałem metropolity Jana Martyniaka, poświęciliśmy ołtarz, rozpoczęło się duszpasterzowanie.

Bali się, że tam będzie bardzo zimno. Miałem dwa czerwone termometry, zanim się tam przenieśliśmy zawsze informowałem: w starym kościele, przykładowo, dziś plus 6 stopni, a u nas – 7 stopni, to tak, żeby ludzi przygotować.

No więc jesteśmy we Wrocławiu... W 1977 r. kardynał Henryk Gulbinowicz wziął na siebie trud zorganizowania Światowego Kongresu Eucharystycznego. To było wielkie święto i odbywało się we Wrocławiu, zjechało się dużo biskupów, kardynałów, z całego świata, były różne liturgie, u Dominikanów była ormiańska, u mnie była greckokatolicka Służba Boża, były także różne narodowości, np. Bułgarzy, Rumuni, Francuzi. To było bardzo podniosłe. Na zakończenie była jakaś uroczystość, w której brali udział tylko biskupi, i wtedy nasz Jan Paweł II na zakończenie Kongresu Eucharystycznego ogłosił, że daje w darze grekokatolikom z Wrocławia kościół św. Wincentego na ulicy... fu-fu... no, nieważne... To było jak grom z jasnego nieba! Powiedziałem wtedy, że to kłopotliwy podarunek. Biskupi przyjęli to, Kardynał kazał im bić brawo, no i z tym się rozeszliśmy. Po kolacji przyszli do mnie i stanęła kwestia, co z tym dalej robić. Mówię: tu już nie ma nic do roboty, trzeba przyjmować. Jak nie patrzeć, ale biskup Teodor, który żył do 1998 roku, w maju umarł, otóż on niczego nie zrobił w tej sprawie. On był tą informacją tak zaszokowany, że jakby nie wiedział, co z tym dalej robić. I niczego nie robił. Przez rok kościół stał pusty. W tym okresie jeden raz odśpiewaliśmy litanię do Serca Jezusa, bo, mówiliśmy: wiemy jak ten kościół wygląda z zewnątrz, ale chcemy zobaczyć jak wygląda w środku. Wziąłem wtedy klucze w duszpasterstwie wojskowym i odprawiliśmy litanię bez ołtarza, bez ikonostasu, bez niczego. Prosiłem, żeby biskup coś powiedział, ale on nie chciał niczego powiedzieć. Zobaczyliśmy jak wygląda ten kościół, obejrzeliśmy, uczucia, no, były mieszane. Część wiernych mówiła – brać, inni mówili – nie brać. Był to wielki dar, położony w dobrym miejscu, i do tego na własność, a nie dzierżawa na ileś tam lat.

Gdy zostałem administratorem, w 1988 r., po śmierci w maju biskupa Majkowicza, musiałem przepisać to na własność naszej Cerkwi, była sprawa w sądzie, no i tak powoli zaczęliśmy to wszystko organizować. W ciągu jednego roku, do roku 2000, zrobiliśmy dosyć dużo, bo pojawiły się zakrystie. Tam były wszędzie, różnego rodzaju, no, śmieci. Tam wrzucali wszystko: kwiaty, wszelkie rzeczy, strach było zachodzić, bo nie było światła, było też bardzo dużo bitego szkła pod nogami, były doły. Stopniowo to organizowaliśmy, sprzątaliśmy, wykopaliśmy całą trumnę ludzkich kości, pochowaliśmy je w specjalnej... Również w tym czasie wylaliśmy cement, położyliśmy płytki, ustawili w zakrystii meble, bo to jest najważniejsza rzecz dla parafii, żeby mieć gdzie podziać wszystkie cerkiewne naczynia, jak również szaty. Zrobiliśmy też ławki.

W takim stanie nas zastała nominacja nowego biskupa Juszczaka. Moja misja jeszcze przez pewien czas była kontynuowana, ale kierownictwo nad robotą przejął biskup Włodzimierz Juszczak. No a ja, w 2000 roku, na Mikołaja, nie, już wcześniej, dowiedziałem od nuncjusza, że dostałem nominację na biskupa do Niemiec. Moje zadanie, moja praca duszpasterska, organizowanie jakiegoś tam życia, wszystko to zakończyło się, przejęli to inni księża.

Byłem zaskoczony tą nominacją. W 1994 r., gdy mnie mianowano razem z dwoma innymi biskupami, Gburem i Medwitem, biskupem w Ukrainie, wówczas tej nominacji nie przyjąłem, odmówiłem. Kardynał Gulbinowicz trochę za to na mnie nakrzyczał, przypomniał, że papieżowi nigdy się nie odmawia, powiedział: «Jeśli kiedyś jeszcze raz dostaniesz nominację, to masz przyjąć”. Mogłem wszystkiego się spodziewać, tylko nie nominacji do Niemiec. Stało się. Dałem słowo i ja tę nominację przyjąłem.

Od roku 2000, właściwie od 2001 roku, od 3 lutego, jestem Apostolskim Egzarchą w Niemczech. Egzarchię zastałem dosyć przygotowaną, były normalne duszpasterstwa, my je jeszcze rozszerzyliśmy. Na konferencji episkopatu w Fuldzie na początku 2001 r., na prośbę kardynała Lehmanna, który był szefem Konferencji Episkopatu Niemiec, wręczyliśmy listę z zaznaczeniem, gdzie jeszcze chcielibyśmy mieć liturgię, i niemiecki episkopat to wszystko zatwierdził. Do dziś nie zrealizowaliśmy tylko sprawy księdza we wschodnich Niemczech, to z powodu kryzysu, nie ma pieniędzy, i w ten sposób ta sprawa cały czas wisi.

Oprócz tego do Niemiec przyłączyliśmy Danię, gdzie ksiądz ma dwie liturgie, teraz pomaga też łacinnikom; również i Szwecja, gdzie jest ksiądz, ma pięć parafii i tam odprawia; doszła Norwegia i Finlandia. Jak widać, nasz egzarchat jest dosyć rozległy. Jeszcze dużo wszystkiego może uda się zrobić, są plany, żeby pomału to realizować. Być może stanie się tak, że Finlandię połączymy z Estonią, w Estonii jest ksiądz z Ukrainy, może będzie miał możliwość dojeżdżać. Wszystko jest do załatwienia. W Norwegii miejscowy biskup chce, żeby tam był nasz ksiądz, ale żeby w zamian pomagał mu w duszpasterstwie.

Pracuje u nas 22 księży, każdy ma po 2-3 parafie, w sumie więc jest 50-60 niedzielnych liturgii na terenie Niemiec i Skandynawii. Księża w większości są żonaci, w większości z Ukrainy, średnia wieku jest niska. Tak więc, można powiedzieć, duszpasterstwo działa normalnie. Co roku mamy rekolekcje, które organizujemy razem – teraz już z eparchią we Francji. Również co roku mamy w Niemczech zjazdy formacyjne, 3-4 dniowe. Jak widać, życie cerkiewne mamy jakoś zorganizowane.

Są też sobotnie szkółki, niedzielne, uczą dzieci, księża, katechetki, czy katecheci. Tak to wygląda.

Mamy stronę internetową, można tam zajrzeć i dowiedzieć się gdzie jest liturgia, o której godzinie, na jakiej ulicy, w jakim mieście itd.

Myślę, że tak ogólnie, to byłoby wszystko, jeśli chodzi o Niemcy, o Egzarchat Apostolski. Do minionego roku były trzy egzarchaty. W ubiegłym roku Stolica Apostolska Anglię i Francję podniosła do godności eparchii [diecezji]. Niemiec na razie nie podnoszą, z różnych przyczyn. Jedni mówią, że wtedy będą trzy konkordaty; inni mówią, że jeśli będzie eparchia, to wymagało to będzie większych środków, a teraz jest kryzys finansowy, więc oni trochę oszczędzają.

3. Co Państwo zastaliście w nowym miejscu?:

Zarośla.

W tych czasach (wszyscy to mówią, to i ja powiem), od 1945 r., Polacy, którzy przyjechali na [na Mazury] o dwa lata wcześniej od Ukraińców, mieli możliwość osiąść w najlepszych domach, w najlepszych mieszkaniach. Byli wśród nich jacyś tacy leniwi, wiele domów sami zdemolowali, nie chciało się iść do lasu, to wyciągali okna, zrywali podłogi, wywalali drzwi, i tym palili u siebie w domu. Z tego powodu nasi ludzie, nie tylko na Mazurach, ale i w wielu innych miejscach, zastali [w 1947 r.] po prostu ogołocone domy. Zdarzało się nawet, gdzieś to było w szczecińskim, czy zielonogórskim, że zastali całe pomieszczenie z trupami, nikt nie chciał tam mieszkać, ale potem ludzie pochowali i mieszkali tam.

4. Czy na miejscu przesiedlenia odczuwali Państwo represje?:

Nie mogę tego powiedzieć... W podstawówce miałem taką przygodę... Tato dał mi wieczne pióro, niebieskie. Szliśmy ze szkoły... Tato pewnie myślał o tym, że ono ma atrament, żebym nie musiał nosić atramentu z sobą, żebym mógł pisać. Oni mnie potem gdzieś koło zagrody Kaczmarza złapali, pobili i zabrali. To taki był okres, no ale to nie prześladowania... Nie sądzę, że były jakieś represje. Może dlatego, że ja nie ukrywałem [swojej narodowości], wszyscy tacy byliśmy, wszyscy wiedzieli, że jesteśmy z akcji „Wisła”. Nie było potrzeby, aby się maskować, wszyscy i tak wiedzieli kim jesteśmy. Bo taka jest ludzka natura, gdy człowiek idzie z otwartą przyłbicą, przyznaje się, to i takich ataków nie ma.

[Czy ksiądz biskup miał w życiu taką sytuację, że, no, szedł ksiądz biskup z kimś i powiedział: między Polakami, tam gdzieś na ulicy, nie będziemy rozmawiać po ukraińsku?] Ja nie, ale byłem świadkiem takich sytucji we Wrocławiu, że... Wydawało się taki odważny, patriota, a gdy podeszliśmy pod drzwi bloku, ten człowiek mówi: „Teraz cicho, po polsku gadamy”. Ciężko być [Ukraińcem w Polsce]...

Ale były też miłe sytuacje. Dobry, pobożny człowiek, taka Ola Błaszczuk, ona, no teraz to już starsza pani, mieszka na Psim Polu we Wrocławiu, więc ona, gdy przychodziłem z kolędą, to zapraszała swoje koleżanki, kolegów, przychodziło 5-6 osób i razem modliliśmy się, pośpiewaliśmy po ukraińsku, i oni z nami. Tak więc...

[Na ile strach takich ludzi jest motywowany przez nich samych, ich osobistymi problemami, a na ile polską rzeczywistością, tym negatywnym nastawieniem do Ukraińców, ludzie to odczuwają i dlatego tak się zachowują.] Myślę, że to zależy od tego, jak człowiek potrafi to ustawić w sobie, obronić. Dam przykład z życia pana Jana Duszkiewicza. On już chyba jest pułkownikiem, już emeryt, chirurg, lekarz, urodzony w Berezce, i wszyscy wiedzieli, że on jest grekokatolikiem, Ukraińcem. Tam był inny lekarz, ale w tym momencie nie pamiętam nazwiska, jego kolega. Mówią tak: „Ty masz święto, panie Janie, to idź, masz wolne, a ten będzie pracował zamiast ciebie, on nie ma święta”. A on miał święto, ale nie umiał przyznać się, a to oznacza, że maskował się, chował. Albo tacy w Oławie, pracowali w tym... Jakaś tam fabryka samochodów była. Taki pan Sławek, nazwiska może nie będę wymieniał, to on... Wszyscy wiedzieli, że jest grekokatolikiem, Łemkiem, i nie było z tym żadnych problemów. A był drugi, pochodził z Kobylnicy [Wołoskiej], taki Mikołaj, też nie wymienię nazwiska, bo on jeszcze żyje... Otóż, on się tak maskował, tak chował, broń Boże coś... I wszyscy za plecami mu dokuczali, zawsze jakąś szpilę wbili, że Ukrainiec, że mordował, że to... Dlatego uważam, że trzeba umieć poustawiać to w sobie, potrafić nawet rozmawiać o tym. Ja może obracałem się w trochę innym świecie, bo to, jak nie patrzeć, świat ludzi duchownych, ludzi na pewnym poziomie, i oni specjalnie mi nie dokuczali. Byli przychylni, nieprzychylni, ale wszyscy tolerowali.

[Jak ksiądz biskup ocenia postawę wierchuszki rzymskokatolickiej, Kościoła wobec grekokatolików, którzy w 1947 r. znaleźli się w takiej beznadziejnej sytuacji? Na ile oni pomagali, a na ile szkodzili?] Myślę, że tu nie można uogólniać, bo byli księża bardzo solidni, dobrzy, a za to, że nam sprzyjali czy pomagali w organizacji liturgii w swoich kościołach, czasami ponosili konsekwencje. Na nich również naciskali z urzędu ds. wyznań, zabraniali, w pewnym stopniu starali się powstrzymać rozwój naszej Cerkwi. Wiem, na przykład, że ks. Włodzimierz Boziuk, żeby mógł odprawić mszę w Miłkach, czy w Pozezdrzu, czy w Węgorzewie, musiał najpierw z tym człowiekiem z urzędu ds. wyznań w Olsztynie, Tomaszewski się nazywał jeśli dobrze pamiętam, otóż musiał zaprosić go na obiad, podarować dobry koniak, i wtedy on łaskawie zezwolił.

My tych kuluarów nie znamy, ale takie naciski były nie tylko w stosunku do naszych, ale także do polskich księży. Czasami ich szantażowali. Gdy ksiądz chciał zbudować czy wyremontować kościół, to prosili żeby... Inaczej nie damy zezwolenia, nie damy cementu, nie damy papy czy czegoś innego. Taki ksiądz nie raz stawał przed wyborem między nami i Kościołem.

Wielu księży... W Węgorzewie był taki Józefczyk, jeszcze żyje, w Elblągu, już emeryt, to jego mama była Ukrainką, i z tego powodu on nam bardzo sprzyjał. Pomagał księdzu Boziukowi z liturgią w Węgorzewie, bo tam było multum, na święto Piotra i Pawła, czy na inne święta, było bardzo dużo ludzi. Nie znamy tych wszystkich niuansów. Może ktoś miał jakieś afery, to mogli go za to trzymać w szachu, na przykład, że rozgłoszą to czy coś innego.

[A na poziomie prymasa, wierchuszki Kościoła polskiego, ksiądz biskup myśli, że oni mogli mimo wszystko więcej dla nas zrobić? Na swoim poziomie? Czy to było niemożliwe?] No... Traktował nas prymas [Stefan Wyszyński, 1901-1981] bardzo tak nieładnie. Nie raz zdarzało się, że ksiądz Hrynyk przyjechał na audiencję, był umówiony, czekał przez cały dzień, i audiencji nie było, a jechał z Przemyśla, czy z okolic Gdańska. Takie było traktowanie nie fair. Są również niezbite dowody na to, że on dwukrotnie zastopował proces beatyfikacyjny metropolity Andrzeja Szeptyckiego. To do dziś pokutuje. No ale... Polacy ubolewają, że on [Szeptycki] miał być ich człowiekiem, a przeszedł do nas. W rzeczywistości wrócił do domu.

Niedawno odwiedziło mnie dwóch księży z Odessy, rzymskokatolickich. Oni twierdzą, że brat Wyszyńskiego był, no, że to ten Wyszyński z Rosji [Andriej], generalny prokurator. Ile jest w tym prawdy – tego nie wiem. Oni są przekonani, że to prawda.

W pierwszym roku po przesiedleniu rodzice i sąsiedzi pracowali u polskich gospodarzy przez cały dzień za wiadro ziemniaków.

5. Kiedy i gdzie zaczęliście Państwo uczęszczać do cerkwi?:

Myślę, że to było w Chrzanowie. Gdzieś w latach 1960, to było takie spotkanie ze swoim księdzem. Była w tym wielka zasługa dziadka [Andrzeja, ojciec mamy ankietowanego], który był świadomym Ukraińcem, takim świadomym patriotą. Pamiętam taką sytuację (to nie tylko wtedy było, codziennie to robił)... Tam [w Kruzach] był piec, koło pieca była ława, gdy wybijała odpowiednia godzina, jak Żyd, otóż on wysuwał tę ławę, klękał, opierał się, i modlił się. Półgłosem odmawiał wszystkie codzienne modlitwy, które przygotowała nasza Cerkiew i które zaleca naszym wiernym. W tym czasie w domu mogła być jedna osoba, czy pięć, czy dwie, słuchali, potem wychodzili.

Jako mały chłopiec byłem świadkiem i uczestnikiem tzw. suchych Mszy Świętych. Dziadek Andrzej Feszczyn był w posiadaniu niektórych liturgicznych ksiąg. W niektóre niedziele z sąsiednich wiosek na rowerach przyjeżdżało do niego nawet 10 osób (po akcji „W” mieszkał w wiosce Kruzy, powiat Biskupiec Reszelski) i razem odprawiali tzw. suchą liturgię świętą. Taka liturgia była bez konsekracji darów – przemiany chleba i wina w Ciało i w Krew Jezusa Chrystusa, bo nie było kapłana. Mieli namiastkę św. liturgii. Dziadek, jeśli tylko wiedział kiedy wypada Wielkanoc, to potrafił obliczyć cały rok liturgicznych: jaka jest niedziela i jaki brać „hłas” [ton]. Jest ich osiem, osiem liturgicznych pieśni, które chwalą przede wszystkim zmartwychwstanie Chrystusa i cyklicznie się powtarzają. Dziadek w języku staro-cerkiewno-słowiańskim czytał apostoła, ewangelię i ektenie (rodzaj litanii). Ja zazwyczaj stałem z tyłu i śledziłem tekst, w ten sposób nauczyłem się naszego ówczesnego języka liturgicznego. To mi się potem przydało w seminarium i w kapłaństwie. Kto wie, być może gdyby nie dziadek ze swoimi liturgiami, śpiewanymi przyciszonym głosem, nie stanąłbym na szlak kapłaństwa?

6. Jakie są losy Państwa dzieci i rodzeństwa?:

Wszyscy mieszkamy na stałe w Polsce (ja przez ostatnie 10 lat w Niemczech). Dwoje z naszej siódemki ożeniło się z Polakami, co w oczach naszych rodziców odczytywane było jako swego rodzaju zdrada (bo dzieci będą Polakami i koniec z naszymi marzeniami o wolnej Ukrainie). Dzieci znają język ukraiński.

Pięcioro z nas urodziło się już po akcji „W”, ale nikt z nas nie znał z autopsji tego, co było w naszych wioskach. Cała nasza wiedza budowana była na podstawie opowiadań rodziców i sąsiadów. Wszyscy wychowywaliśmy się więc w mistyce tych opowiadań, chętnie snutych przez mamę i tatę w warunkach realnego PRL-u, w których wszyscy żyliśmy też całkiem realnie.

Później Bóg dał mi możliwość lepszego poznanie naszej przeszłości. Jako kapłan Cerkwi Greckokatolickiego odwiedzałem wysiedlonych w ich domach po kolędzie (z jordańską wodą). Wszyscy żyli wspomnieniami i bardzo je szanowali. Dzięki temu dosyć dobrze poznałem warunki życia naszych ludzi przed i po wysiedleniu. A byłem duszpasterzem w dawnych województwach szczecińskim, koszalińskim, olsztyńskim i wrocławskim.

7. Czy Pana/Pani dzieci znają język ukraiński?: brak danych
7.1. Jeżeli TAK - to gdzie się nauczyły?: --------------
7.2. Jeżeli NIE - to dlaczego?: --------------
8. Czy Pana/Pani wnuki znają język ukraiński?: brak danych
8.1. Jeżeli TAK - to gdzie się nauczyły?: ---------------
8.2. Jeżeli NIE - to dlaczego?: ---------------
9. Czy posiadacie Państwo zdjęcia nowego miejsca?:

Tak, bawiłem się w fotografowanie od czasu, gdy w 1963 r. wujek Iwan Feszczyn ze Lwowa (brat mamy) podarował mi aparat fotograficzny „Zorka”.

E. KONTAKTY Z UPA
1.1. Czy we wsi były kryjówki UPA?: Tak.
1.2. Czy we wsi były kryjówki UPA (opis rozszerzony):?

Mama i tato opowiadali, że często przychodzili Polacy w poszukiwaniu żołnierzy UPA, tam była rzeka Szkło, i co ludzie biegli, skakali z brzegu – i pod spód, tam mieli kryjówkę. Tak że oni znikali jak we mgle, tam mieli swoje kryjówki. Tyle wiem. [To były kryjówki dla ludzi?] Dla żołnierzy UPA.

2. Jaki jest Pani/Pana stosunek do UPA?: Pozytywny.
3.1 Miałem kontakt z UPA:

Wciąż jestem pod wrażeniem filmu „Ksiądz Kadyło”. Myślę, że to jest... Mam normalny stosunek [do UPA], tak jak inne narody mają swoich bohaterów, tak samo i my mamy swoich. My mamy może ten obraz trochę wykrzywiony z powodu sowieckiej i polskiej komunistycznej propagandy, ale UPA nie była organizacją przestępczą, która mordowała ludzi. Są wyrwane fakty, ale trzeba mieć ogląd, dlaczego ci ludzie nie raz to robili, jest to więc obszerne zagadnienie, które trzeba rozglądać w szerokim kontekście.

Na podstawie opowieści rodziców i sąsiadów wyrobiłem sobie pozytywny stosunek do UPA. Późniejsze publikacje i filmy nie zmieniły tego poglądu. Sprawa UPA będzie jeszcze długo problemem w stosunkach polsko-ukraińskich, długo jeszcze będzie trwała licytacja, kto w tamtych strasznych czasach zawinił bardziej, kto sprowokował pierwszy. Wydaje mi się, że z tym jest tak, jak to w życiu bywa najczęściej, to znaczy, że prawda leży gdzieś pośrodku.

3.2 Byłem członkiem UPA: Nie.
3.3 Pomagałem/wspierałem UPA (dobrowolnie): Nie.
3.4 Ktoś z mojej rodziny był członkiem UPA:

Jedynie z dalekiej rodziny [Teodor Wuszko, patrz ankieta nr. 0007 Wuszko Teodozji z d. Kryk].

4. Czy był Pan/Pani w posiadaniu broni przed przesiedleniem?: Nie.
5. Czy był Pan/Pani więziony?: Nie.
F. INNE ZAGADNIENIA
1. Zwyczaje z rodzinnych stron i życie kulturalne:

Opowiadali jak odbywały się święta Bożego Narodzenia. Szli na poweczeria wełyke [msza wieczorna], potem rano była liturgia, a dalej były obchody święta Bożego Narodzenia czy Wielkanocy. Te tradycje były dosyć dobrze zachowane. Przygotowywali się, mieli te potrawy, śpiewali, kolędowali, chodzili po domach, normalnie, jak we wszystkich innych wioskach.

Obraz życia kulturalnego pokolenia moich rodziców znam tylko z ich opowiadań, a także z rozmów z wieloma innymi ofiarami deportacji. Wieczorami młodzież zbierała się w świetlicy, czytano różne książki najczęściej o tematyce historycznej, często heroizujące okres Kozaczyzny. Na nowych ziemiach tej tradycji na ogół nie kontynuowano, bo (poza miastami) na ogół nie było świetlic (te pod patronatem UTSK powstały dopiero po roku 1956 i to nie wszędzie, na dodatek były pod kontrolą służb specjalnych). Nowe ziemie, inne życie pobudzało nowe trendy, nowe, niespotykane wcześniej zjawiska (więcej o tym, o Chrzanowie i o. mitracie Ripeckim, w dodatku do ankiety „Slajdy z mego życia”).

2. Czy odwiedzali Państwo rodzinne strony?:

[Księgi cerkiewne z Kobylnicy Wołoskiej zachowały się?] Chyba tak, bo kiedyś pisałem w sprawie metryki, to chyba z cerkiewnych robili, z cerkiewnych ksiąg robili... Dużo takich ksiąg trafiło do urzędów stanu cywilnego, i jest to jedyny dokument na który można się oprzeć, na podstawie jakiego można dać jakieś zaświadczenie, że taki człowiek żył, w takim to roku żenił się itd.

[A wasz urząd był w Wielkich Oczach, tak?] Wtedy był w Wielkich Oczach.

[A gdzie ksiądz biskup pobiera zaświadczenia o miejscu urodzenia?] Brałem odpis w 1964 r., stryjek [Szymon] się żenił w 1964 r., więc mu to przywiozłem, bo było potrzebne, wziąłem też dla siebie, do dowodu osobistego. Pojechałem pociągiem i zabrałem to.

[To był ten pierwszy raz po akcji „Wisła”?] Wtedy w Kobylnicy Wołoskiej nie byłem, byłem w Wielkich Oczach, no ale byłem w naszych stronach, i to było po raz pierwszy. Dwa razy tam jeździłem.

[A kiedy ksiądz biskup po raz pierwszy był w Kobylnicy?] Pierwszy raz w Kobylnicy byłem gdzieś w 1979... Nie, nie, w 1974 czy 1975 roku, gdy byłem duszpasterzem na Warmii i Mazurach, wtedy z mamą i tatą pojechaliśmy. To było takie... Po tylu latach, ich pierwsze spotkanie z Kobylnicą. Było duże zdziwienie, że oto kiedyś tu stał dom, a teraz go nie ma, że te domy były takie duże, a teraz są takie małe, cerkiew czy coś innego... Chcieli odnaleźć swoje ślady: dom, stodołę i chlewy, ogród, studnię... Niczego już nie było. Ale chodzili po Kobylnicy, oglądali, byli jak na jakimś spacerze, zdziwieni, że to wygląda nie tak jak pamiętali, jak kiedyś. Kiedyś im się się wydawało, że to jest bardzo duże, a teraz... Nawet strumyk Łazanka mojej mamie wydał się jakimś karzełkowatym. Może takie wrażenie powstawało dlatego, że na Mazurach przez wiele lat mieszkaliśmy koło jeziora Mamry, te domy po takim długim okresie pewnie trochę „przysiadły”, a trochę było i to, że na Warmii i Mazurach oni widzieli murowane domy, duże domy, nawet w Harszu.

[Byliście na cmentarzu?] Chyba nie, tylko tak... Tam była rodzina Kryków, i wówczas ten Stefan Kryk... Pytaliśmy, czy jesteśmy rodziną, on powiedział, że „słyszałem i pamiętam, że już nie jesteśmy rodziną, może kiedyś to była rodzina”... No bo tam był cały przysiółek Kryki, widocznie mocno się rozrosło, tam kiedyś był protoplasta Kryk, ale w międzyczasie, dziesiątki lat, to już ta bliskość się zatarła.

[Czy to prawda, że to ksiądz biskup po raz pierwszy po akcji „Wisła” odprawił liturgię po ukraińsku w kobylnickiej cerkwi?] Tak, to prawda. To było gdzieś w 1976, 1974 roku... Wtedy przyjechała nasza daleka rodzina [z Australii], pani Anna Temnyk z synem Bohdanem, odwiedzili... Oni chcieli odwiedzić swoją wioskę. Pojechaliśmy więc. Nocowaliśmy u sióstr w Przemyślu na ulicy Kochanowskiego, i potem pojechaliśmy. Było to wzruszające spotkanie, była również msza. Miejscowi ludzie [Ukraińcy] byli tacy niepewni siebie, mama była z nami, ludzi było bardzo dużo, ale do komunii prawie nikt nie poszedł, tak się asekurowali, żeby potem ktoś nie pomyślał, że oni wspierają naszą Cerkiew, czy nasze zwyczaje liturgiczne. Trudno ich krytykować, bo nie wiadomo jakie tam było nastawienie otoczenia [polskiego] do naszych ludzi, nie wiadomo co tam... Mama powiedziała: „Gdybyś jeszcze raz powiedział [żeby iść do komunii], to oni by poszli”. No ale ja nie wiedziałem, że trzeba było jeszcze raz powiedzieć...

Ale jak nie patrzeć było to przeżycie wzruszające, i piękne, dla mnie to również było piękne przeżycie. To było takie dosyć poważne wydarzenie, przyszło 2 czy 3 łacińskich księży, byli obecni na mszy, Salezjanie tam byli. Biskupa jeszcze nie było [greckokatolickiego], organizowałem to za pomocą swoich kontaktów w Przemyślu.

Po raz ostatni odprawiałem tam 04.07.2009 r. Teraz jest tam normalne duszpasterstwo. W każdą niedzielę czy w święta z Jarosławia przyjeżdża ks. Bogdan Kruba.

Jak wszędzie w Polsce – wieś się obezludnia i zamiera. Taki los jest też udziałem Kobylnicy Wołoskiej. W okresie PRL-u była tu strefa nadgraniczna, strefa nadgraniczna w PRL-u – to drugorzędna Polska: władze niewiele uwagi przydzielały tym ziemiom i ludziom, którzy tam zostali.

3. Dlaczego nie wyjechali na Ukrainę?:

Myślę, że to było tak. Tato doszedł [z armią sowiecką] do Stalingradu i jakoś stamtąd uciekł, wyrwał się. Widział więc, co to takiego Związek Sowiecki. To jedno.

Po drugie, była sprawa dziadka Andrzeja. On był w Kanadzie z bratem Wasylem, wrócił do domu w jakichś tam latach, gdzieś w latach 1930, miał zabrać rodzinę i wrócić do Kanady. Wiem o tym z opowiadań... Przyjechał, i tam gdzieś szedł jakiś człowiek przez wieś i u nich zanocował. On tam mył się, zaczesał się i zostawił pchły, i tyfus razem z tymi pchłami. Jedna osoba czy dwie zmarły, osoba z rodziny. No i dziadek już nie pojechał do Kanady, zamiast tego zbudował sobie murowaną stajnię, dom, i pola dokupił. Myślę, że miał wtedy około 60 lat, może pięćdziesiąt kilka, to był dorobek jego życia, nigdy nie przewidywał, że będzie musiał wyjechać. Dla niego to było niczym uwieńczenie jego działalności, bo za te pieniądze, co je zarobił w Kanadzie, za te pieniądze kupił to wszystko. Myślę, że to zdecydowało dlaczego nie pojechali do ZSRS.

4. Co w życiu było najważniejsze?:

Najważniejsze, to być człowiekiem, to jest najważniejsze. Czy ty jesteś robotnikiem, dziennikarzem, czy naukowcem, czy biskupem – trzeba pozostać człowiekiem, żyć dla Boga. To trzeba z sobą powiązać, to nie musi być tak, że jeśli żyjemy intensywnie z Panem Bogiem, to musimy wszystkie ziemskie sprawy odrzucić, lekceważyć, traktować że to nic nie warte. Myślę, że w sytuacji, gdy wierzymy w życie pozagrobowe, wieczne, to wówczas te sprawy ziemskie możemy przyżyć bardziej intensywnie, niż człowiek, który nie wierzy. Dlatego te dwa światy – ziemski i wieczny trzeba umiejętnie, we właściwych proporcjach ze sobą połączyć, żeby to dawało zadowolenie, żebyśmy dobrze wykorzystali nasz czas zarówno dla życia na ziemi, jak i dla życia wiecznego, że w obliczu Boga byliśmy w porządku. Nie jestem pewien, czy to filozoficzna kwestia, czy raczej....

Człowiek uczy się poprzez różne wydarzenia. Mogę tak powiedzieć... Mam wychowanie kapłańskie, człowiek przez całe życie istniał, pracował dla Kościoła. W naszych warunkach ta praca z pewnością była trudniejsza, niż u łacinników, bo oni mieli kościoły, parafie, a my czasami... no nie mieliśmy. Na przykład, byłem w Stargardzie Szczecińskim, tam gdzieś znaleźli... Było małżeństwo, mieli 36 metrów kwadratowych, byli młodzi, nie mieli jeszcze 40 lat, 36, ja miałem wówczas 25 lat, dla mnie to byli starsi państwo, i oni mi odstąpili ten pokoik maleńki, może jak połowa tego, gdzie teraz jesteśmy, tam było tylko łóżko, jakaś szafa – i niczego więcej. Oni to robili trochę dlatego, że chcieli mieć jakieś pieniądze, bo wcześniej tam mieszkały siostry [zakonne], ale z drugiej strony była w nich jakaś odwaga, bo, w sumie, przyjąć do siebie księdza greckokatolickiego, ukraińskiego, wie pan, to się rozniosło, a oni potrafili oprzeć się napaściom ze strony ludzi. Wielu ludzi, będąc na miejscu Józefa i Darii Cokanów, bo to u nich mieszkałem, z pewnością nie zrobiłoby czegoś takiego. Los naszej Cerkwi był ciążki, straciliśmy wszystkie cerkiewne struktury.

Myślę, że dla chrześcijanina najważniejszą rzeczą jest realizacja w jego życiu zasad Ewangelii, nauki Jezusa Chrystusa. Nie zawsze to się nam udaje. Jednak Chrystus nie pozostawił nas bezbronnymi, mamy możliwość, aby się bronić. Mamy cudowną Boską broń. Tą bronią jest Kościół, który posiada święte sakramenty. One są z nami od kołyski do grobu. Życie, to walka. Chrześcijanin musi walczyć, a ma do pomocy – oprócz własnego zaangażowania, 7 świętych sakramentów. Moją wielką pasją była praca duszpasterska wśród naszych wiernych. My wszystko straciliśmy, pozbawili nas wszystkiego, została tylko Cerkiew. Miałem ogrom radości kapłańskiej, gdy udawało się stworzyć nową cerkiewną wspólnotę, a potem ona rozrastała się, przychodzili nowi wierni... To była moja prawdziwa życiowa pasja. Przybywałem do tych ludzi ze świętą liturgią, słowem Bożym, z ukraińską prasą i książkami, z innymi naszymi ukraińskimi sprawami. Służba kapłana była dla mnie czymś najważniejszym w życiu. W każdą niedzielę najczęściej odprawiałem trzy msze, a często nawet cztery, żeby dojechać do każdej wspólnoty czasami trzeba było pokonać 200, a nawet 300 kilometrów w ciągu dnia.

5. Dlaczego Was przesiedlili?:

Nie wiem. Niektórzy mówią, że chcieli w taki sposób rozbić ten monolit ukraiński, żeby nie było mniejszości narodowych. W pewnym stopniu, być może, z powodu działalności UPA, która miała oparcie w tych ludziach, dzięki nim UPA mogła dalej prosperować. Myślę, że to był prikaz Stalina, z góry, z Moskwy, i nie było dyskusji. Związek Sowiecki słynął z tego, że dziesiątki narodów przesiedlił na bezkresne swoje tereny. Dokonali tego w bardzo brutalny sposób. Nikt nie spodziewał się, że mogą nas tak wyciąć, wykorzenić z ojczystych ziem, że każą nam wszytko zostawić żeby przepadało do dziś. Weźmy Słowację, tam jest wszystko normalnie, tam działa rybotycka szkoła [malowania ikon], stoją te same cerkwie, panuje ten sam styl malowania, budowania, tam wre życie, są ludzie, cerkwie, liturgie, domy, dzieci, młodzież, a u nas – wszystko wymarło, gdzieniegdzie pusta cerkiew stoi... Wracają jednostki, dlatego nie ma już szans na... Taki los tych przygranicznych... Trzeba dziękować Bogu, ze mamy Ukrainę, mamy państwo, możemy swobodnie się rozwijać, a my, ze swojej strony, musimy pracować, żeby tak było nadal.

Słyszałem od wielu historyków, że przesiedlenie w Polsce było planowane już przed wojną, wybuch wojny w 1939 r. pokrzyżował te plany, ale jak pokazał rok 1947 – w rzeczywistości przesunął je tylko w czasie.

Na zakończenie chcę zaapelować, żebyśmy się modlili, żebyśmy wierzyli w siłę modlitwy. Modląc się możemy wiele zdziałać, bardzo się wszystkim interesujemy, ale za mało się modlimy. Tak więc trzeba się modlić, za Ukrainę.

G. UWAGI
1. Dodatkowe informacje:

[Jak ksiądz biskup widzi przyszłość ukraińskiej społeczności w Polsce? Ukraińcy przetrwają, czy też wszyscy z czasem się spolonizują?] Trudno powiedzieć, ale asymilacja niewątpliwie postępuje. Niektórzy ludzie mówią: budują coraz więcej cerkwi, a ludzi jest coraz mniej. Jest problem – wywieźli ok. 150 tys. Ukraińców [w 1947 r.], a jak był spis [w 2011 r.]... Trochę Łemków było, trochę naszych, choć Łemkowie to też nasi... Gdzie ci ludzie się podziali? Wszędzie było dużo dzieci (naszej rodzinie było siedmioro). No, prawda, sporo wyjechało do Kanady, do Ameryki, w latach 1980, ale mimo wszystko powinno być więcej. Trzeba robić wszystko, że ta społeczność się utrzymała. Biskup Juszczak mówi, że u nich jest już parafia mieszana, jest dużo ludzi – Polaków, przychodzą kobiety, mężczyźni, i dzieci, i jest problem, że czasami... Był taki problem w Polsce: czy nie zacząć używać języka polskiego na liturgiach? Ten [ksiądz] Kondro [Ireneusz] zaczął, to był taki intensywny proces, kotrowersyjny.

[Chodzi o Polaków czy spolonizowanych Ukraińców? Mam na myśli tych, o których mówił biskup Juszczak.] Nasi mnieszają się z Polakami i przychodzą do cerkwi. Są i tacy, którzy mówią, że w cerkwi im się bardziej podoba, niż w kościele, nawet z tego względu, że jest inne podejście. Biskup Meniok [egzarcha doniecki] powiedział mi kiedyś, że do niego przychodzą prawosławni, on im mówi: jesteście prawosławni, idźcie do swego. A oni: tutaj jest tak po ludzku jakoś, gdy przyjdę, to porozmawiacie, a tam: „Czego pan chciał?! A won za próg!”. Takie byle jakie traktowanie. Kultura kapłanów jest bardzo istotna dla rozwoju Kościoła.

[Ksiądz biskup jest za tym, żeby wprowadzić język polski do liturgii?] Trudno powiedzieć... Biskupi z Kanady mówią, że my zbyt późno (już nie pamiętam o ile lat) zaczęliśmy odprawiać po angielsku i straciliśmy nowe pokolenie. Tam jest blokada... Byliśmy tam dwa lata temu, czy rok temu, człowiek siwy, starszy ode mnie, i mówi: „Ja już nie znam ukraińskiego”. Nie chciało się wierzyć, że oni już stracili kontakt z językiem. U nas jest z tym lepiej, bo te dwa języki, polski i ukraiński, są bardzo podobne do siebie, dlatego nawet jak nie znasz, to można się dogadać. A jak jest angielski, to następuje totalna blokada, już nie ma możliwości aby się dogadać. Byłem tam na mszy, odprawialiśmy jeszcze z dwoma biskupami, miałem mieszane odczucia, było pół na pół. Trzeba przyznać – ładnie śpiewają, ale te fragmenty (Panie, zmiłuj się nad nami...) to już śpiewają po angielsku.

[Jaki zapis chciałby ksiądz biskup zostawić tym Ukraińcom, którzy przyjdą po nas?] Pan mnie zaszokował tym pytaniem... Żeby byli w stanie przekazać miłość do swojej ojczyzny, miłość do języka, kultury, do swojej Cerkwi. To bardzo ważna sprawa, sprawa, którą trzeba swoim życiem potwierdzić. Nie sztuka mówić, trzeba potwierdzić życiem, bo często występuje taka rozbieżność: dużo mówimy, dużo wymagamy, tak samo rodzice wymagają od dzieci, a dzieci patrzą – rodzice tego się nie trzymają, i potem w głowie dziecka narastają sprzeczności.

Tak samo – wierność. Wierność jest najważniejsza. Żeby dawać dobry przykład, dobry przykład normalnego chrześcijańskiego postępowania. Cerkiew, naród... Trzeba pomagać, czasami i materialnie, wysłać coś. Na przykład pan Czolicz... Chyba Czolicz [Czolij], on jest przewodniczącym federacji Ukraińców w świecie, akurat było poświęcenie soboru [greckokatolickiej cerkwi katedralnej w Kijowie], to on powiedział, żeby każdy wysłał (a była akurat 1025 rocznica chrztu [Ukrainy]) 1025 euro, czy dolarów, czy hryweń, czy złotych na budowę tego soboru, to byłby to praktyczny, pożyteczny podarunek. Każdy Ukrainiec...


Ankietowanie, tłumaczenie na polski, opracowanie – Roman Kryk. Wideonagranie ankietowania przeprowadzono w Monachium 29.12.2013 r. Wykorzystano także fragmenty wywiadu, przeprowadzonego w roku 2010.




 
do góry ↑
[ankieta w j.polskim] [ankieta українська] [ankieta english]
[fotografie do ankiety] [pliki do ankiety]
Ankieta українська
A. ОСНОВНІ ДАНІ
Б. ВІДОМОСТІ ПРО РОДИНУ І МІСЦЕВІСТЬ
В. ПЕРЕСЕЛЕННЯ
Г. НОВЕ МІСЦЕ
Д. КОНТАКТИ З УПA
Е. ДОДАТКОВА ІНФОРМАЦІЯ
Є. ДОДАТКОВА ІНФОРМАЦІЯ
 
A. ОСНОВНІ ДАНІ
1. Дата анкетування: 29.12.2013 2. Номер анкети: 0080
3. Прізвище, ім’я, по-батькові: Крик Петро, c. Григорія та Анни з д. Фещин;
Schönbergstr. 9,
Мюнхен
Німеччина - Deutschland
4. Дата народження: 25.04.1945 5. Місце народження: Кобильниця Волоська.
Б. ВІДОМОСТІ ПРО РОДИНУ І МІСЦЕВІСТЬ
1.1. Місце проживання до переселення: Кобильниця Волоська, повіт Любачів.
1.2. Місце проживання до переселення:

Кобильниця Волоська, повіт Любачів.

Мої батьки були Григорій Крик, мама Анна Фещин. Жили в Кобильниці Волоській, мабуть на приcілку Підлози.

Щодо Кобильниці... Там був такий стан воєнний... Були різні напруги [під час воєнного періоду]. Виконували вироки смерті, навіть УПА виконувала, але були... Той, що мав виконувати... Часто були такі, що остерігали: «Ти цієї ночі не спи вдома, бо я прийду тебе забити». Але були випадки, но, про які мені оповідали, що родина родину, родича застрелив, знаєте... Так що були й такі родинні трагедії.

Ніяких розповідей про [довоєнну] Кобильницю Волоську мабуть не пам’ятаю, проте пам’ятаю 2-3 картинки з юних років.

Перша картинка є така, що я пробудився, лежав в колисці. Знаю, що хтось ногою цю колиску колисав, можливо це була мама. Над колискою було розстелене полотно, воно хоронило від сонця, була також якась розмова, яку я не дуже розумів, не дуже міг також бачити, бо це полотно хоронило від сонця, мабуть також від комах, знаю тільки, що підлога була дуже чиста, мала колір дерева, така виметена, вишурувана, чи як сказати, но, просто чиста, вимита.

Друга картинка, то уже мабуть з Гаршу [з нового місця поселення в 1947 р. ]. Ну, але так само... Міг бути Гарш, могла бути Кобильниця. Я десь сидів на вікні, з вікна був вид, воно було досить високо, на подвір’ї були різні господарські тварини, мене, як малого хлопця, це дуже цікавило. Там були різні птахи: гуси, качки, кури, та й малі поросята. Отже, я був тим зайнятий, а все боявся, щоб далеко не вихилитися, щоби не упасти.

2. Вік на момент переселення: Мені було тоді 2 роки. 3. Віросповідання: Греко-католицьке.
4. Кількість людей в родині на момент переселення:

По імені, то напевно не скажу... Напевно маму і тата [вивезли], Григорія і Анну. Я не знаю, чи баба Параскева мешкала [з нами в Кобильниці Волоській]. Мабуть також Семко [Семен] мешкав, брат тата, стрик наш.

[А ще вас і брата вашого Івана...] Івана, так... Мене і брата Івана, так що нас взяли і переселили.

5. Скільки осіб лишилося:

Може з далекої родини то так, бо там [в Кобильниці] є родина Криків, Іван Крик.

6. Скільки осіб переселено: 6
7. Скільки осіб пропало безвісти: 0
8. Скільки осіб іншої національності жило в селі: Не пам’ятаю. 9. Стан відносин з ними: ---------------
10. Опишіть залишений Вами маєток:

Скорше всього [батьки] нічого не говорили який вони там дім мали. Не можу нічого на цю тему сказати, ці теми є для мене незнані.

В. ПЕРЕСЕЛЕННЯ
1. Коли Вас вивезли? 1947 р. 2. Коли Вас привезли? 1947 р.
3.1. Маршрут переїзду: Не пам’ятаю.
3.2. Маршрут переїзду: -----------
4. Чи Ви знали куди їдете? Нічого не пам’ятаю.
5. Чи хто-небудь з Вашої родини повернувся в рідні сторони?

Радше що ні. Я не знаю... З родини мабуть ні. Федики повернулися, але то не з родини. Був випадок, що Теодор Фещин переховувався до якогось року, до 1956 чи якогось, переховувався в Кобильниці, і коли була амністія в 1956 році, він вийшов [з укриття], потім оженився, мешкав десь у венгожевському повіті [м. Венгожево]. Він може ще живе, не знаю...

6.1. Речі які Ви привезли з собою (Релігійні)?:

Була пам’ятка, але десь пропала у міжчасі. Була така ікона Матері Божої Неустанної Помочі, така досить велика, менше-більше як оця ікона св. Параскеви, була в золотій рамі, але десь в міжчасі, не знаю, чи хтось комусь переказав, чи що, трудно мені сказати, але я її вже тепер не бачу в Гаршу.

6.2. Речі які Ви привезли з собою (Побутового вжитку)?: -------------
6.3. Речі які Ви привезли з собою (Речі особисті)?: ------------
6.4. Речі які Ви привезли з собою (Документи)?:

Маю документи з Кобильниці, які здобув тепер. Там є з якогось року [документ] про те, що король Польщі, року не пам’ятаю, надає таким і таким священикам якісь привілеї до життя. Також підкинули мені, придбали, документи про брацтво церковне, родина Криків якась там належала. Також там є такий документ, що хтось там женився, вінчався і звертався до солтиса чи когось, щоб дозволив повінчатися, бо «то є добрі люди» і т.д.

6.5. Речі які Ви привезли з собою (Інші)?: ------------
7. Які з них збереглися? ----------
8. Чи могли б Ви передати їх (повністю або частково) для музею? --------------
9. Чи заховали Ви які-небудь предмети в місті звідки Вас вивезли? -------------
Г. НОВЕ МІСЦЕ
1. Куди Вас переселили?

Нас переселили до Гаршу.

[Вас переселили до Гаршина на початку, в 1947 році, але звідтам пішли на ту колонію, там до лісу...] Тато вибрав цю колонію, не знаю чому? Так, як я бачив на вашому фільмі [Остання поїздка додому], там стрик говорив, Семко Крик, що вони були настрашені: везуть нас, тут велика вода [мазурські озера], ще нас потоплять і т.д. Також була така думка, що властиво, на весну вертаємося назад на свої місця [через рік]. [Через це] була така провізорка, тимчасовість.

Але то не тільки було у нас. Бачите, от наприклад у Вроцлаві, вони [поляки] розбирали, навіть костели розбирали, навіть готичні костели, потім це стримали, бо хтось сказав, що готичні костели є доказом на це, що тут була колись польськість. І вони стримали... Був такий випадок, що хтось приїхав за цеглою, каже: де є ця цегольня, що має таку добру цеглу? А то були [німецькі цегли] з демонтажу. Навіть уряд польський не був впевнений, яка буде доля післянімецьких земель, тим більше наші [люди]. Був якийсь психоз, що ми на осінь повертаємося, і нема що тут дуже базувати. Так що люди не дуже загосподарювалися. Були такі, що в покоях [кімнатах] тримали корови, тому, що їх [кімнат] було більше, і вони не були їм потрібні. От таке було нищення. Я мушу сказати, що ми не доросли до того рівня життя, і рівня техніки, які мали німці перед нами. Отже, були й машини для молочення, були мотоцикли, автомобілі, і хати були уряджені. Були хати, де туалет був в середині хати. То вже був рівень, можна сказати, на той час дуже високий. Мали центральне огрівання [опалення], то також дуже важне. В нас того не було, і люди не знали навіть до чого то служить.

2. Які умови Вам надали?

І ще одну картинку пам’ятаю... Мені тоді могло бути 7-9 років, мабуть все-таки 7. Я поїхав на весілля десь до с. Кути, правдопобідно це було весілля Марії Баран. Ну, там відбувалося весілля, а я пішов до [будинку] школи. Школа була достатньо велика, було багато приміщень, ну й була там така цікава річ, що [в дверях] не було клямки, коли вдаряти рукою в ці двері, то вони від того язичка [в клямці] відбивалися. І сталося так, що я якось сильніше ударив – і двері закрилися... Я кричав, плакав, ну й... Знайшли мене сплячого на якомусь ліжку.

Ці картинки, це такі найдальші, найраніші хвилини мого життя.

Потім було [навчання] у школі. Ми мешкали на колонії... Тобто, початково ми мешкали десь в с. Гарш, не знаю чому, але батьки, брат тата і сестра, вони переїхали до такої колонії, де були 3 чи 4 господарства, за лісом жили ще 2 родини [в 1947 р. депортовані] з Лемківщини, пан Бик і пан Богдан. Недалеко була також цегельня [Колонія Гарш, там був залишений німцями завод з виробництва цегли], вона може ще не працювала, проте люди там мешкали. Отже там, на цій колонії, ми жили. Це було таке своєрідне життя, тому, що на практиці ми були відрізані від нормального життя, і тому жили своїм життям: говорили своєю мовою, зустрічалися, до нас приїздили на підводах різні знайомі тата, чи мами, гостилися, перебували. Отже, був такий звичай, що ці люди себе відвідували, бувало, приїздили несподівано, щоб побути з собою і поговорити.

Таким чином ми виростали в такому світі, можливо, трохи іншому, тому потім це мало, може не неґативний, але певний вплив на наше відношення до школи. Бо коли прийшов до школи, а знаю, що мене до школи [до першого класу] запровадила баба Параскева. Отже запровадила, лишила... Ні, мабуть чекала мене... Це було для мене таке відкриття, тому що всі довкола говорили польською, а я польської майже не розумів. Ну а далі були дві такі події, що пан вчитель Піщатовський... Отже, він ставив різні запитання, і запитав: „Co rośnie w lesie?” [Що росте в лісі?]. Говорить, може ти Крик скажеш? А я кажу: «W lesie rosną huby». [В лісі ростуть губи (польською – ґжиби; в говірці мешканців Кобильниці Волоської – губи, це гриби)]. Отже, були уже слова польські, але також наші [українські]. Далі: «Co pasie się na łące» [Що пасеться на луці?]. «Na łące pasie się telia»; [На луці пасеться теля (польською – цєляк)]. Проте, неквапно, я думаю, ми так зростали, і це [мова] не було такою великою проблемою.

Проблемою, думаю, була дорога [шлях до школи]. Говорили, що це було 7 кілометрів, з цієї колонії до села Гарш [де була школа]. Ми найчастіше ходили пішки. То була така справа, що такі малі діти йшли лісами, і біля лісу дорога пролягала. Були випадки, що в лісі можна було зустріти різні звірята, серни, проте, траплялося, що десь біля лісу, на пеґеровському [колгоспному] полі, паслися, наприклад дикі свині, отже – дикі [кабани]. Їх було чи 10, 15, чи 5, і ми тоді боялися іти, залазили на дерево, там ховалися, і кричали, і вони через певний час трохи утікали.

Завжди була небезпека, що хтось нам зробить кривду. Ну, але щасливо ми тих 7 років пройшли.

Зимою було краще, бо коли озеро замерзло, тоді ми дорогу скорочували наполовину – ми через озеро йшли до Гаршу. Бувало, що ми мали лижви [ковзани], і на лижвах дуже скоро час перетинали.

[[А лижви ви мали звідки?] Не знаю, тато привіз, чи купив, а можливо залишилися після німців, в будь-якому разі вони були. Ми потім робили такі ті... На вітрило [самокати на ковзанах], як воно називалося... Боєри, боєри!.. Ми на тих боєрах їздили достатньо швидко.

Ще можу додати, що коли я був в 7 класі початкової школи, тоді жив під Ольштином у діда і баби, то було село Крузи [Kruzy, повіт Бускупєц Решельскі]. Там я закінчив 7-й клас. Була різниця між цією школою, а тамтою [в Гаршу]: тамта була поставлена на вищому рівні. Я потім звітам написав заяву до загальноосвітнього ліцею в Ґіжицьку.

І тут проявляє себе та різниця: початкові школи, потім ліцей... Це не тільки я пережив, мені неодноразово розповідали про таке у Вроцлаві, професори, каже [один]: «Я закінчив зальноосвітню школу, прийшов до вишу і не розумів, про що вони там говорять». Така була різниця у рівнях [навчання]. Була школа десь там, скажемо, в Камєнній Горі чи деінде, то там був нижчий рівень, потім ти прийшов в університет, то, казав той чоловік, мусив цілий рік дуже інтенсивно надолужувати, щоб осягнути якийсь рівень [знання]. Я таку ж проблему мав в середній школі.

[Завжди говорили, що ліцей в Ґіжицьку тримав високий рівень навчання.] Можливо саме тому у мене були проблеми. Багато залежить від вчителя. Для прикладу, математики нас навчав Януш Войцєхович. Він був трохи знайомий з татом, але то мабуть неважливо. Він навчав, але учні не дуже розуміли цю математику. А потім на два останні роки прийшов [вчитель] Чучо, то він якось зумів зацікавити, що повністю змінив рівень і зацікавленість учнів математикою. Так, що від вчителя, його навичок, дуже багато залежить.

[Щоб поступити до ліцею в Ґіжицьку, вам доводилося складати вступні екзамени?] Я уже не пам’ятаю... Можливо, що були... А може в той час ще не було, в будь-якому разі знаю, що було так: були два [перші] класи, це десь 80 осіб, було питання – хто куди іде? Була латинська і була французька мова. Майже всі записалися на французьку мову, а на латинську може 2-4 особи, чи 8. Прийшов директор школи, відрахував, пересунув, ніхто нікого не запитував. Таким способом я попав до "латинської" групи. Тоді так не було, як тепер, такої демократії. Бувало таке, що в школі хтось щось зробив [не так], тоді [директор] кликав до себе, і такий учень отримав чи по спині, чи по нижчій частині тіла, чи по руках, ти потім навіть не зізнався нікому, що тебе набили, бо це сором.

Справа з боєрами почалася з того, що в середній школі я належав до шкільної бази водяного спорту, отже, влітку ми плавали на вітрилах, а взимку були курси і заняття на боєрах. Не знаю як це українською називається... В будь-якому разі це було щось дуже атракційне для молоді, бо воно гнало 120 км на годину а то й більше, проте було жахливо зимно: вітер, зима, воно людину прошивало аж до костей попри те, що давали спеціальний кожух, спеціальні чоботи, і шапку, і все-таки було достатньо зимно.

[То ви часом і до школи їздили на тих боєрах?] Ні, тим ми займалися тільки на феріях [назва зимової перерви у навчанні], так що, це було заняття для ферій.

Ну а влітку [в Ґіжицьку] після уроків [займалися]... Ті вітрила треба було почистити, зашпахлювати щілини, далі треба було замалювати чи лак покласти, після того ми мали заняття. Починалося з того, що ми вчилися веслувати, а далі плавали і мали заняття. Воно відбувалося так: у неділю вранці ми йшли до церкви, фактично до костела св. Брунона, бо церкви не було, то було в Ґіжицьку. На Службу Божу йшли на 6 чи 7 годину ранку, домовилися на кухні, там нам дали канапки [накладанці], а далі ми плавали до 8 чи 9 години вечора. Отже, це було для нас атракційне, бо озера на Вармії і Мазурах є цікаві і ми тоді бачили дуже багато цікавих речей.

Колись ми йшли близько опівдні біля костела св. Брунона, і тоді там було багато учителів, і від біології, фізики, від польської мови, і ще інші, дружина пана Фури, Данута, приходила, хоча він був невіруючий. [Згодом] він дуже болісно пережив падіння комунізму, що це все розпалося, проте був людиною чесною, думаю, ті порядки [в інтернаті], які він запровадив, були досить добрі. Він був поручником запасу, дотримувався військової дисципліни, не могло бути й питань, жив на 4 поверсі [в інтернаті], тому був завжди в курсі що відбувається.

Там було так влаштовано, що на одному поверсі були дівчата, далі хлопці, далі був партер [перший поверх]. Ну а ми, як то хлопці, любили постояти на сходовій клітці, поговорити, поромансувати з дівчатами, принаймні ті, які мали до себе якісь почуття, чи взаємно подобалися. Такі от балачки відбувалися, в будь-якому разі він [пан Фура] все це розганяв. Він перестерігав також, щоб не ходити до костела, каже, ви маєте в неділю відпочивати, а не сидіти у якихось мурах.

Душпастирство в Ґіжицьку... Там були гарні священики, вони спричинилися до того, що згодом з Ґіжицька [з загальноосвітнього ліцею, де навчався анкетований] було, як я про це знаю, 4 чи 6 священичих покликань. Через це директорові ліцею закидали, що він ідеологічно погано працює, бо є священичі покликання. Я так думаю, що й моє покликання мабуть народилося в Ґіжицьку під впливом отця Бенедикта Пжерацького, він ще живе, в Ольштині, уже він зараз старший пан... Ну, згодом [на це моє покликання] вплинуло також Хшаново, отець мітрат Ріпецький, все це разом спричинило, що я рішився стати священиком. Безумовно, ці священики мали на нас великий вплив…

В той час нам організували доповіді, це було після уроків. Приходили такі пани, які розповідали про атеїзм, про те, що Бога нема і т.п. Одному з них ми казали, що якщо так є, то ми б хотіли, щоб ви зустрілися з нашим отцем префектом Пшерацьким [Przerackim], проте він не погодився. Така зустріч ніколи не відбулася, хоча ми вважали, що з цього могла б виникнути цікава дискусія, і ми могли мати користь від неї.

Ще щодо життя в інтернаті... Пан Адам Фура він, як я уже казав, тримав військову дисципліну. Для прикладу, був довгий коридор, важко сказати – міг мати метрів 100, а може й 150, широкий на 2 чи 2.5 метра, но й на мокро, як у війську, [треба було] вимити цей коридор. Таке покарання... Або, для прикладу, було 5 чи скільки там тонн коксу, чи вугілля, казав перекинути це з одного місця на друге. Не було в цьому жодної потреби, але ж казав... Ми виходили… Ну, я один раз це робив... Ми виходили звідти чорні мов шахтарі, бо це курилося. В цей спосіб він нас охороняв...

Він мав також військовий далековид, сидів на 4 поверсі, за метрів 500 було озера Нєґоцін, і там деякі романсували, ходили на рандкі [побачення], коли він такого [учня] зафіксував, то відразу увечері був о 9 годині апель і наказував, щоб прибули батьки [такого учня].

Тобто... Він також пильнував деяких засад моральних, в такому розумінні, що у свобідний час [учнів], він доглядав за ними не тільки в інтернаті, але також назовні. Отже, мешкав на 4 поверсі, час від часу, як військовий, офіцер, брав далековид і робив огляд, і якщо побачив не такі сцени з молодими, то увечері зразу кликав, і давай подавайся за батьками. Коли такий [учень] 2-3 рази їздив за батьками, то уже й любові не хотілося. Я їздив один раз, проте не за таке, а за те, що якась Зофія Мікено... Вона мене якось штовхнула на візок... Стояв візок, яким возний [працівник у школі, який виконував допомогі завдання] возив хліб, і я їй віддячив, не пам’ятаю, чи також штовхнув чи щось таке, а вона поскаржилася. І тоді Фура мене також вислав за батьками. Батьки мусили приїхати. Такий був метод.

[Вдома вітрила до боєрів брати] Іван та Василь робили з таких палаток, ну а в школі то уже були нормальні, стандартні. То було таке заняття на зиму, думаю, що то була добра [справа], бо це молодь трохи тримало, були заняття, змагання, в будь-якому разі це тримало у певних ризах [у якомусь ладі].

Крім того, ми ще в школі, а я всі 4 роки жив в інтернаті... Були групи зацікавлень, серед яких була також секція культуристична. А отже, ми там вправлялися, мали штангу, мали драбинки, дронжек [перекладину], ми там робили різні еволюції. В будь-якому разі, це накладало деякий режим, мали спеціальне харчування, може не те, що харчувалися, але вели своєрідний триб життя.

А ще були такі справи, що я був в той час малий [низького росту]. Десь прочитав... Власне, друкувався тоді тижневик «Спорт для вшисткіх» [Спорт для всіх] з культуристичним напрямком. Вони там давали поради для тих, хто малий: спати на струнко на спині, пити тран, тобто жир з кита, а також робити багато еволюцій на драбинках. Пиття трану в інтернаті було дуже популярне, крім фізичних змагань, ми також організували змагання, хто більше вип’є [трану]. Купували в аптеці чверть, чи 200-100 грам, потім пили, ті, хто випив забагато, то потім мали проблему на всю ніч зі шлунком. Так що то було таке... Проте, я думаю, що завдяки [тому] може я трохи й виріс, знаєте, бо то все спричинювалося до того, щоб людина була справна і мала нормальний розмір, ґабарити.

В інтернаті ми спали в кімнатах, де перебувало, ну, 6, 4, 8 осіб. Кожен мав своє ліжко. Ліжка були й поверхові, але у більшості вже були такі звичайні. Харчувалися внизу в будинку інтернату. Це було на вулиці Генерала Зайончка, згодом вулиця Визволєня [Визволення]. Їда, ну, була така яка була, думаю, не було причин нарікати, людина це витримала, часом тато чи хтось інший щось підкинув, сільську ковбасу чи щось таке. Трапилося одного разу, що комусь щось привезли, а той викинув в унітаз і забив його. Потім возний мав претензії, казав: Дав би [нам], ми б це з’їли, а так унітаз забився і було багато роботи. Так ось, батьки часом щось давали, треба було ділитися тим з іншими учнями, трохи лишалося для себе.

Раз у місяць ми мали право їхати додому. Додому не було далеко, десь 20 з лишнім кілометрів, [але] то ціла виправа була. Це була також нагода забезпечити себе харчовими продуктами. Я їхав на автобусі [з Ґіжицька] до Оґонек, а звідти доводилося іти пішки, якщо хтось не виїхав [з дому], уже добре не пам’ятаю як це було, але, припускаю, що найчастіше привозили і завозили.

Погане було те, що уже 6 січні треба було прибувати до інтернату, а саме тоді припадав [український] Святвечір. Коли я уже був в середній школі, то властиво уже цей час святкування закінчився, Різдво Христове, Свята Вечеря, оте сіно, солома [в хаті], страви, які готувала мама, отже, це уже закінчилося, бо уже не було коли все це споживати, уже було запізно.

В інтернаті було дуже багато дітей українців, тільки ніхто не знав про це, бо вони не зізнавалися. Не було в цьому зацікавленості. Коли дивлюсь тепер, то десь ¾ [учнів] в інтернаті були українцями. Для прикладу, зустрічав колегу, яка декілька раз приходила на Службу Божу у Валбжиху, а потім її чоловік, звали мабуть Зайонц, заборонив їй [приходити]. Не було причини, принуки щоб у цьому зізнаватися. Можливо тому, що батьки оту акцію «Вісла» так пережили? Можливо, не хотіли, щоб це обтяження, цей тягар лягав на них [дітей].

[Тобто під час вашого навчання в ліцеї у Ґіжицьку національне питання ніколи не виникало?] Ні. Можливо ми підозрювали один одного, когось там, в позитивному розумінні, думали, що отой чи ота може бути українцем, але далі того воно не йшло. Можливо, ми для таких питань були ще замалі, важко сказати, в будь-якому разі таке питання не випливало.

Ще була така справа... Навчання російської мови, я все там читав. Була така пані Міхніч, можливо вона була українкою, а ще був Жиґаловіч, це від російської мови. Вона мені постійно говорила: «Kryk, ty masz taki ukraiński akcent» [Крик, у тебе такий український акцент]. Вона постійно на уроках це говорила. Урешті-решт я схвилювався, кажу їй, прошу пані: «Маю таке може тому, що я українець, а відтак мушу мати». З того часу це скінчилося. Не знаю про що їй йшлося: провокувала, досліджувала? Я думаю, що в неї були якісь українські корені.

Російської ми навчалися уже в початковій школі. Це нам дало те, що ми пізнали азбуку, ну, там лише декілька літер були інші [в російській мові], але завдяки тому ми вивчили азбуку.

Ще повернуся до періоду, коли я був в діда [в Крузах]. То був такий час... Я не розумів тоді того, навіть тих богослужень не розумів що воно таке, мені тоді було років 14... Отже у неділю, мабуть не кожну, але дуже часто, на роверах до діда приїздили 8-10 мужчин. А дідо був такою людиною церковною, він мав церковні книги, мав Апостола, Євангелію, Службу Божу, він читав, співав. Ми часом не знали коли припадає Великдень, а для нього це не була проблема, бо Великдень є святом рухомим, а інші свята є сталі. Отже він знав, коли який глас, яка неділя і таке подібне. Гласів є вісім, вісім літургійних пісень, які вихваляють передусім Воскресіння Христове і вони циклічно повторюються. Він співав, і я можливо від нього навчився читати по-слов’янськи, бо я так стояв за ним, такий малий хлопець, дідо читав, а я дивився на ті букви і так з ними запізнавався. Вони також співали. Тільки потім я довідався, що це була Служба Божа без освячення, т. зв. суха Служба Божа [бо не було священника]. Отже, ті люди, які колись [до 1947 року] мали все: Службу Божу, Утреню, Вечірню, мали в Кобильниці [Волоській] ціле довкілля українське, мали читальню, і їм то все нагло обтяли, все залишили... Їм того бракувало, ну а сидіти одним в хаті, то може було сумно, тому вони хотіли перебувати разом: гостилися, співали, молилися, і таким чином підтримували свого духа, те, чого потребувало серце.

Дідо називався Андрій Фещин, а баба Параскевія з д. Романко, батьки мами [анкетованого, Анни Крик з д. Фещин]. Я тут маю ікону [св. Параскеви], спеціально намалювали... А може й не спеціально... Саме в той час Новосільський [професор Юрій Новосільський, 1923-2011, автор іконостасу в гр-кат. церкві у Вроцлаві, де анкетований був в той час парохом] малював ікони до іконостасу, то він сказав: там де почитують терпіння Ісуса Христа, то можна намалювати ікону [св. Параскеви]. Бо зазвичай на цьому місці, там ліворуч [на іконостасі], є святий Миколай. Мені це сподобалося, бо мої обидві баби були Параскеви.

В Крузах я завершив лише 7 клас [початкової школи, а всі інші в Гаршу]. Восьмого класу тоді не було.

Молитися дідо їздив до Хшанова [греко-католицька відправа], також до Святої Липки [Свєнта Ліпка, латинська відправа]. Одного разу і я з ними поїхав, був також сусід, поїхали бричкою, очевидно бричка була німецька, ну але це неважливо. Отже поїхали, і я, малий такий, загубився. Ходжу, шукаю, а коли побачив діда чи бабу, то дуже зрадів. Була там маса людей, бо то місце відпустове, Свята Липка біля Решля.

Знаю, що дідо також їздив до Кольна, це десь біля Ольштина, там є похований наш прадід Іван Романко, мав вуличне прізвисько Любуньо, казали, що це від «любитися», або «мій любий» чи щось такого. Тоді всі малі прізвиська, бо інакше не могли б фунгувати, не могли б існувати. Пам’ятаю такі сцени (є навіть знимки), як то дідо і баба – чи то перед Службою Божою в Кольні чи після неї – мали шмат хліба, якусь ковбасу чи щось, скріпилися і йшли пішки 2 кілометри, чи може їхали поїздом, ні, не поїздом, йшли пішки. Я там також бував.

Там працював ще німецький священик, який, но, ставили його за приклад в тому сенсі, що коли в служебнику бракувало картки, випала чи щось, він чекав поки хтось – церковник чи хто – не здогадався і не підійшов, і тоді він... Бо були такі священики, що знали польську, були автохтонами, але знали польську. Так само було в семінарії, був такий Льор, навчав філософії чи логіки, він також був автохтоном.

[Уперше до церкви в Хшанові ви поїхали з дідом Андрієм?] Так. Моя пригода з Хшановом почалася з дідом Андрієм. Я був у нього [в Крузах] чи то на вакаціях, чи під час навчання у школі, можливо на вакаціях, оскільки це було влітку. Пам’ятаю, що баба запакувала для діда кільце ковбаси, сіль, хліб, масло, і це був такий вікт [провізія] на декілька днів. Відтак дідо туди їхали.

На кухні підігрівався баняк, мав 50, а може й 100 літрів, у ньому готували чай. Люди прибували туди зі своїм провіантом, а пити чай ішли на кухню, мали свої горнятка, чи там їм давали. За цим дуже наглядала їмосць Євгенія разом з отцем мітратом Ріпецьким. Він наглядав за справами душпастирськими, а вона за кулінарними, харчовими. Як я уже говорив, [люди] привозили мітрату Ріпецькому багато провіанту, адже біля Решля опинилися його люди, його [колишні] парафіяни із с. Ліски. Вони приїздили [до Хшанова], часто кіньми, чи поїздом, і завжди мали з собою для о. мітрата Ріпецького якийсь харчовий подарунок. Вони почувалися відповідальними за нього, почувалися в особливий спосіб, бо ось це їхній священик, і навіть тут, на поселеннях, куди його [1947 року] переселили, вони так само мають ним опікуватися.

Коли я приїхав перший раз [до Хшанова], то дідо посадив мене на такий стілець, ті стільці там до сьогодні є, він був достатньо високий, я усівся... і не досягав ногами до землі. Ще поки я усівся, дідо сказав мені, що «тут є єґомосць, поцілуй єґомосця в руку», ну а далі вони собі про щось поговорили. Вони були ровесниками, десь з року 1898, тому вони мали свої теми.

Дідо також позичав багато книжок. Отець мітрат Ріпецький мав бібліотеку, і він ті книжки позичав. І мав дуже добру пам’ять, хоч не записував, допоминався, коли хтось там приїхав, він казав: «Ви ще книжки не віддали! Книжку прошу віддати, тому що й інші цю книжку хочуть читати і чекають». Він був священиком дозрілим, в тому розумінні, що не тільки Служба Божа і то все, він вважав, що треба йти дальше, і так як було до війни, [священича служба] вимагала також культурної роботи, публіцистичної. Він мав багато книжок, які привіз [в 1947 році], але йому також потім багато присилали. Ті книжки, які друкувалися в Радянській Україні, вони були дуже дешеві, а деякі з них були навіть дуже добрі, тому люди читали.

Маю такий спомин, мабуть був тоді в 7 класі, жив тоді у діда [в Крузах]. Отже, вуйко Василь... Мешкали [там] вуйко Василь [Фещин], тета Катерина [Фещин, замужем Новицька], баба Параскева [Фещин з д. Романко] і [дідо] Андрій [Фещин]. Правду кажучи, ми з дідом мали ту перевагу, що ми лише слухали, вуйко Василь читав, про казацькі часи, може то була книжка Чайковського, може якась інша, про ті козацькі походи, битви, змагання. Отже, він то читав, бабуня на куделі з вовни робила нитки, а тета робила светри, шкарпетки, рукавиці. Таким чином увечорі час був заповнений. В той час там не було світла, не було телебачення, не було радіа, тому жили таким своїм життям, можна сказати, як в давні часи. Але це є також доказ того, як широко дивився отець мітрат Ріпецький, він розумів, що це так розходиться по всій околиці де жили люди, і знав, що ті книжки роблять дуже багато добра. Може саме через те, коли заходили москалі на Україну, перше що вони робили, закривали друкарні і газети. Сила друкованого слова – то дуже важлива справа.

[Коли їхали в поїзді, ви з дідом розмовляли українською мовою?] Мабуть що так. Там маса людей [українців] їхала! Можу сказати про свій досвід. На весілля ми їхали з мамою, мабуть ще їхав [брат] Іван, можливо і тато, в кожному разі було так: ми йшли пішки до Оґонок, далі хтось віз буряки, то взяв нас на підводу і ми сиділи на тих буряках. Доїхали до Оґонок, там сідали до автобуса і їхали до Ґіжицька, там сідали до поїзда і їхали до Вощеля, звідтам треба було 2.5 км іти пішки [до церкви в Хшанові]. Для дитячих ніг то було досить багато, досить далеко. Але ми йшли, пізнавали новий світ.

Прийшов такий час, що там вінчалися. Пам’ятаю такий епізод, що на кухні прасували весільну суконку вуйни Терези [дружина Василя Фещина, брата мами анкетованого], вона пом’ялася... Потім поверталися [після вінчання в Хшанові]. Весілля починалося уже в поїзді. Там вже мали горілку, хліб, м’ясо. Люди співали, веселилися не тільки наші, але приєднувалися також кондуктори: була нагода і з’їсти, і випити, побути з нашими людьми, може серед них були і наші [українці], цього я не знаю. І так ми їхали до Ґурова, не Ілавецького, а до Ґурова за Червонкою перед Ольштином. Далі на вуйка чекала бричка, то мабуть було на Дмитра, десь 8 листопада. Ми з Іваном вчепилися заду цієї брички, стояли на осі, а уже був заморозок, бричка підскакувала, і я так собі думав, чи попаду ногами на цю вісь, но бо земля була замерзла, були діри, а коні гнали... Вуйко Василь і Тереза сиділи там, а всі інші, думаю, ішли пішки. Там доводилося іти долиною, через ПҐР [колгосп], то виходило доволі швидко.

Далі була гостина. Ну, гостина, як гостина... Сиділо може 50-40 осіб, сиділи у великій кімнаті у діда, гостина була у діда. Потім нагло зробився шум... Був там такий Льомпа, і він щось сказав на поляків, а вуйна [Тереза, вона була полькою] була достатньо гостра, зняла туфлю і [каблуком] вдарила його в чоло, розтяла шкіру, хлоп залився кров’ю. Ми всі тоді поховалися у малій кімнаті, дідо підпер двері, закрив на гачок. Ну а той там допоминався, допоминався, потім ввечері ослаб і пішов додому. Він був сусідом, прийшов, можливо, без запрошення. Для мене це було страшне пережиття, бо це могло по-різному закінчитися, а дитина бачить дитячими очами. Льомпа мабуть був німцем, і він сказав щось проти поляків, і тоді вуйна його «почастувала»...

Тато і стрик [Семен Крик] нарікали, що [наречена вуйка Василя – Тереза] вона полька, [вуйко відповідав]: «Побачиш Гриню, то буде гречинка», в тому сенсі він казав, що вона стане греко-католичкою. Я вуєнку Терезу мало знав, думаю, що то було велике непорозуміння, адже, вуйко [Василь] – людина із села, мав менталітет людини із села, а вона була з міста, не знаю яка в неї була освіта, в кожному разі – [походила] з іншого середовища. Чому то так сталося? Вона якось появилася в Крузах, там про неї різні легенди передавали, мовляв, закрила хлопів у вуджарні, з гори мало щось впасти... Такі різні розповіді [були про неї]. Не знаю, як це сталося... Думаю, шкода, що так сталося, бо [вуйко] міг взяти нашу жінку, з нашим менталітетом, менталітетом цієї [української] нації, [з нашим] віровизнанням, може тоді були б щасливіші. Потім так вийшло, що в 1962 р. тета [Катерина Фещин, замужем Новицька, сестра мами анкетованого] виїхала до Англії, на той час вуйко [Василь] був вже жонатий, він женився п’ятдесят якогось року, врешті-решт дідо залишився сам [з бабою] – то було для них прикре, що лишилися одні.

В Хшанові я був з дідом кілька чи навіть кільканадцять разів, також з мамою і татом їздив. Був там ще такий епізод. Деякі люди там ночували, спали по-різному, пам’ятаю сходи вгору, то на кожній сходинці хтось спав, дрімав спершись об стіну – з тої чи тамтої сторони, тому, коли хтось проходив, то треба було між тими людьми лавірувати.

Хшаново записалося такими образами, які найбільше вразілися в пам’ять. Ще пам’ятаю таке. Отець мітрат Ріпецький підготовляв Перше причастя, підготовка була приспішеною, тривала кілька днів. Люди приїздили на 2-3 дні, тоді дітей готували до Причастя. Давав такі малі катехизми, і я такий отримав, він десь є [досі]. Яким чином він отримав ті катехизми з Америки чи з Риму – то не відомо. Він зобов’язував, щоб батьки це прочитали і дітям пояснили. Є знимки, на яких о. Ріпецький є серед тих дітей, проповідує, говорить. Виконував таку роботу, яка була можливою в тамтих часах, не залишив людей, був з людьми зв’язаний.

Моя перша сповідь, перше причастя були такі, що я... Він сповідав на порозі між притвором і каплицею. Було багато людей, тому було тепло, гаряче. А я був малий, коли клякнув, то уже зовсім, майже в землі, і я все забув, знаєте... Страх мене обняв, але о. Ріпецький, уже старший священик, і педагог, став питати: «звідки ти приїхав, як звати твоїх батьків, дідусів». Ну й коли довідався, що мій дідо, це Андрій Фещин, а він його знав, мав добру пам’ять до людей... І так він почав, і тоді той страх пройшов, завдяки тому я мав добрі спогади про сповідь, але також добре висповідався. Но, бо коли б він сказав: «Пощо ти сюди прийшов, навіть не підготувався!». А він зрозумів це. Так що та сповідь відбулася.

Ще були пригоди із спанням. Люди влітку спали на сіні, в стодолі було сіно, і там спали, покотом спали як хто зміг. Легше було лежати на сіні, ніж десь там сидячи. Одного разу мене уночі якась жінка придушила, вона була спрацьована, знищена, груба, а я так лежу і думаю, що зараз мені буде кінець, бо нема чим дихати. Тоді я її копнув, відсунув. Наступного дня вона дідові поскаржилася, що «той ваш внук нервовий, бо копається уночі». Ось такі образи...

А ще маю такий образ з вінчання стрика Семена Крика [брат батька анкетованого]. Ми туди приїхали мабуть в 1964 році, улітку. На той час я уже закінчив загальноосвітній ліцей. Орендували автомобілі, була «Варшава» та інші. Вінчання відбулося пополудні. Отець Ріпецький [на той час] був вже трохи немічний, вже слабо ходив, треба було пильнувати... Можливо, ця його постава, кондиція фізична вплинула на те... Бо я тоді був на роздоріжжі, можливо це мене попхало, чи вплинуло на те, щоб стати священиком. То такий був гарний спомин з юнацького періоду.

Йому [отцю Ріпецькому] закидали, навіть [Примас Польщі] Вишинський закидав, а він відповідав таким чином: «Я отримав повновластіє від свого єпископа Коциловського Йосафата». Але ніхто не міг цього перевірити, бо на той час він уже помер, [до того] був в тюрмі в Києві, тому ніхто не міг цього перевірити. Вони говорили, що він [о. Ріпецький] не має права, тому ті подружжя є недійсні. А це тому, що ті люди не були з парафії о. Ріпецького, приїздили з різних теренів, для прикладу, прибували зі Щеціна, або з Вроцлава. Ходячи з колядою я колись спіткав родину, вони сказали: «Ми вінчалися в Хшанові». Де Вроцлав, а де Хшаново! В будь-якому випадку я думаю, що о. Ріпецький правильно поступив, він почувався парохом на всю Польщу.

Також добру прикмету мав отець мітрат Ріпецький, що він роздавав [людям] дуже багато знимок. Отже, хтось йому робив ці знимки, пан Пшепюрський [Przepiórski], син нашого [українського] священика [Йосифа Пшеп’юрського (1886-1995)]. Отже, він робив і що певний час привозив ці знимки, чи надсилав поштою, потім, коли люди замовляли Службу Божу, він [о. Ріпецький] підписував і роздавав, наприклад, «Петро-Павлівський храмовий празник» такого-то дня. Така знимка є документом, має вартість, а коли не підписана, вона не має жодного значення.

[Рішення, щоб стати священиком] я прийняв уже в 4 класі [ліцею], тобто в 11 класі. В той час доводилося добре дурити, бо треба було задекларувати себе, куди я іду [далі навчатися]. По-різному декларували, деякі йшли до війська до офіцерської школи (4 роки), і я також написав, що хочу чи то до Зґєжа, чи кудись, до школи зв’язку. Я мусив написати куди іду, бо коли не написати, чи написати, що хочу іти до семінарії, то могли мене на екзамені [кінцевому в 4 класі ліцею] зрізати, бо тоді була така система, тому я мусив так трохи комбінувати.

Потім я почав удавати, що я на одне око не бачу, можливо в цьому було трохи правди. Ми в середній школі поїхали до такої місцевості Дайткі біля Ольштина, там був аероклуб летунський. Нас поїхало щось хлопців 20, а прийняли тільки 4, інших відкинули з огляду на такі чи інші хиби, мене відкинули через ліве око. Так ось, я мав такий претекст. Ну, а потім сказали: «Орле, старайся, бо як так далі піде, то тебе не приймуть!». А я подумав: «І хвала Богу!».

Закінчилося це так, що я рішився, пішов до [латинського] пароха Чеслава Ейсмонта в Позезджу, він дав мені адресу до семінарії. Я написав подання і через певний час, через два тижні прийшло повідомлення: «Вас прийняли до ґрона алюмнів [семінаристів] Духовної семінарії в Ольштині». І так все почалося в Ольштині...

Я здав матуру і вже нікуди не подавався, відразу написав подання до семінарії, но, звісно, за згодою пароха Ейсмонта, якого я знав, бо коли я був на вакаціях в період навчання в семінарії, то я їздив до нього на Службу Божу. Це було далеко, бо десь 8 кілометрів треба було їхати на ровері. Можливо я не їздив щодня, але 3-4 рази на тиждень то був на Службі Божій. Часто був у неділю, якщо не їхав до Хшанова. Він дав адресу [семінарії], я написав, дуже скоро прийшла відповідь, десь до двох тижнів, що мене прийняли до ґрона алюмнів Духовної семінарії «Гоз’янум» [Hosianum] в Ольштині.

Там були два будинки, перший курс розміщувався на вулиці Коперника, нас зголосилося 25 осіб, які хотіли навчатися, студіювати. Там нас розмістили по кімнатах, як вони вважали. Був реґулямін [розпорядок]: вранці було розважування, роздумування, медитація, потім була Свята Літургія, далі сніданок, а потім 5 викладів [лекцій], які закінчувалися десь о 12.20, далі був Ангел Господній [молитва] і обід. Далі була перерва, потім наука власна, вечеря і потім вечірні молитви. Такою приблизно була програма одного дня. Також в програмі була інформація, що до міста не можна виходити без дозволу префекта, настоятеля.

Ті, які курили... Був «чорний список», можна було там себе записати і можна було курити надалі. Отже, це не була причина [щоб казати], що то щось злого. Проте тим, які не курили, не вільно було навчитися курити, і якщо б зловили, то, як думаю, це кваліфікувалося що могли виключити з семінарії. [Автори цього правила] виходили з принципу, що замість зростати в чеснотах, така людина навчилася поганих звичок. Курили не будь-де, була пивниця, там були умивальники, 20 чи скільки там, там ми вранці умивалися, і там можна було собі покурити, це дозволялося.

Харчування, но, не було найгірше. Приходили також професори, може не всі, а лише деякі, були сестри, не знаю, може Єлисаветки [Elżbietanki], це вони готували, обслуговували професорів, вони мали свою трапезну [їдальню], де також було харчування ними приготоване.

Ми виїздили на ферії, на вакації. Були також різні виїзди під час [навчального] року на якісь там урочистості. Раз чи два рази узимку ми їздили до такого Марійного відпустового місця, де колись був великий монастир, потім його не було, і ми там все відгортали сніг разом з професором о. Юліаном Войтковським, який тепер є пенсйонером-єпископом. Так виглядав рік часу в семінарії.

У той час, вже на вакаціях, мабуть на Великдень, почали цікавитися [мною люди] з УБ [Ужонд безпєченьства – служба безпеки]. Прийшов такий собі пан Маліцкі, встановив контакт зі мною. Він приїхав до Гаршу, то таке невелике село, колонія, приїхав автівкою «Варшава», міліція приїхала, но, то була сенсація, для кожного контакт з міліцією то було щось не дуже цікаве. Вони пропонували, щоб з ними співпрацювати. Я сказав, що передам ректору і якщо він дозволить, то буду співпрацювати. Я повідомив ректору, він сказав: «Нехай прийдуть до мене, я їм все скажу».

Вони приїжджали ще мабуть два рази, я вже трохи призабув... Я їм передав [слова ректора], а вони: «Ееее, то що він знає, то й ми знаємо, а ми хочемо знати що ви думаєте». Вони хотіли, щоб доносити що якийсь час, писати доноси про колег, про те все, що діється в семінарії. Я думаю, що таких пропозицій було більше, тому що, потім, коли я повернувся з війська, то багато моїх колег, які були зі мною, – їх вже не було, отже, вони вже пішли [з семінарії]. Можливо, тиск того, що вони погодились співпрацювати [з УБ] був таким сильним на їхню совість, що вони не змогли того погодити і відмовилися від священства. Можливо, були інші причини.

Так чи інакше, я не погодився, хоча вони пропонували, що будуть навіть давати якісь гроші, будуть платити. Но але для мене це було обридливе. По-перше тому, що я, українець, буду писати на колег полякам, а співпраця з поляками мені не дуже відповідала. По-друге, подумав, що з мене лишиться через декілька років, якщо я викониватиму таку роботу? Я відмовився. Він сказав, що ще раз приїде, я відповів: «Можете приїхати, але уже нічого не буде».

Він приїхав, я сказав, що категорично відмовляюся. Сказали: «Що поробиш, будете косити збіжжя в пеґеері». Я сказав: «Що робити, чи ту, чи там, у тата так само працюю, все це для Народної Польщі», так я пожартував. Після певного часу брат Іван приніс повідомлення, каже: «Маєш карту покликання до війська. Бжеґ-на-Одері [місто]». Бжеґ-на-Одері... Це було таке абстрактне місце, чи місто, бо було незрозуміло де воно. А це було десь 40-60 кілометрів від Вроцлава в напрямку Ополя.

Там була військова частина, касарня, де зібрали близько 100 клириків. Таких місць було три: було в Бартошицях, там було близько 240 [семінаристів], також в Под’юхах, Щеціні, також було близько 100, таким чином разом служило у війську близько 600 клириків, це досить багато. Вони брали клириків до війська через те, що польські єпископи не пішли на співпрацю, не хотіли співпрацювати з урядом, хотіли [влада] таким чином їх зламати, чи покарати. Думаю, їм це не дуже вийшло, оскільки з нас, близько 96 клириків з усієї Польщі, за тих 2 роки, 4 чи 6 відмовилося [від священства].Но, це нормальний процес, як правило в семінарії так було, як і на студіях, що приходило 25, а 13, половина, досягала священства.

Їм це не вдалося. Ми пережили ці 2 роки війська, хоча, коли отримали карту [військовий квиток], то нам здавалося, що це так довго, як вічність, не відомо коли це закінчиться. А ще була така проблема, що це був страшний скок з семінарії [до війська], де інша культура, інше середовище, інший напрям. Нагло ти заходиш в інше середовище, у військо, де людина, фактично, нічого не значить, отже, такий феодальний устрій, де тебе могли з болотом змішати, знищити. В будь-якому разі, це був стан депресійний, людина була під загрозою різних заломань [спустошень]. Всі сиділи такі пригноблені, не сподівалися цього всього. Був такий Пєтрашко, він вдавав такого приятеля, такого вовка в овечій шкірі, який умів гарно говорити, проте він це робив для власної цілі, він то потім використовував і ми відчули, що то не є людина щира і правдива.

В нашому плютоні [чоті] був такий поручник Іван Капала, якого могилу я потім бачив у Вроцлаві на [вулиці] Ґрабішинській (коли ходив з молитвою на могили з нагоди Великодня, несподівано побачив його могилу, після цього ми там завжди молилися). Я цю людину мило згадую, тому що... Неначебто говорили, що він був в семінарії, але це неважливо, важливо те, що він був чесною людиною. Наприклад, нас страшно хотіли гонити, ми мали приміщення на другому поверсі, то після вечері завжди приходили якісь капрали [вістуни] знизу і нас по тих всіх коридорах перетягали, [наказували] повзати, давали покарання. Ми поскаржилися, сказали, що це наш вільний час, повинні відпочивати, ми не підлеглі цій людині, ми нічого злого не зробили, вважаємо, що це для нас велика кривда. І він так полагодив, що ця людина більше до нас не приходила.

Були ще такі випадки... Були різні заняття, о 9 годині, наприклад, польською: chwyty bronią, zwroty w marszu [прийоми із зброєю, повороти під час руху], чи якісь інші. Він говорив так: «Раз, але добре!». Півдгодини ми то повправляли «раз, але добре» і тоді йшли до світлиці на читання реґуляміну [розпорядку]. Це відбувалося так, що ми там прочитували всі газети, кожен мав ще якусь маленьку книжечку, вивчали іноземні мови, оглядали телебачення, завдяки ньому [Івану Капалі] ми мали добрі побутові умови. Ми мали добрі успіхи, тому він отримував премії, якісь гроші за це чи якісь інші нагороди, а ми мали спокій. Були такі, що рішалися йти на удри [на конфлікт], то були військові з 4 дружини [рою], то їм там жахливо перепадало, бо вони наперекір робили і над ними мстилися. Це вони непотрібно чинили, бо то нічого не давало.

Ми мали також заняття в полі, передусім вчилися стріляти, і стріляли. З тим стрілянням бувало по-різному, бувало, що командир полку не був задоволений, і ми від нього отримували різні покарання.

Також були полігони, полігони були біля Одера, бо ми були саперами-понтонерами, отже ми будували понтонні мости. Ночували у тяжких умовинах, бо там було болото, пісок, біля Одера, спали в шатрах, де було зимно, там увесь час горіла вугільна піч, але в шатрі було зимно. Були такі дилі [дерев’яні перекладини, які використовували під час встановлювання мосту], ми як сапери мали таке, [на це клали] матрац, на споді була солома, два коци [пледи], загалом було холодно. Деякі були проти, а були такі, що брали чотири коци і спали разом. Ніхто не думав про якісь речі неґативні, але принаймні мали тепло. На полігоні треба було також то все мити, прятати, вода була зимна, треба було до Одера ходити. То були такі тяжкі часи...

Одного разу була повінь. Одером пливли різні речі: господарчі, свині, корови, які потонули. Ми там були в той час.

Пам’ятаю таку подію: ми пливли на катері, від нас вимагали, щоб стягнути до купи частини понтонного мосту. Одного разу ми пливли, кинули якір, а линва була така груба як рука, нас закрутило, но й (...) що було на катері нас якоюсь мірою окрутило, катер почав нахилятися, уже небагато бракувало, щоб набрати води. Я тоді мав таку ідею, що витягнув з кишені ножа, а ми мали [на собі] комбінезони, і я цю линву перетяв. Якір втопився, проте мені не дали жодної догани, що я то зробив, бо, я думаю, вони розуміли ситуацію: краще втратити якір, ніж чотирьох вояків, бо то зимно, а ми в тих [комбінезонах], то нічого б не вийшло...

Зранку ми завжди бігали, була підготовка до «заправи поранней без кошуль» [до ранкової зарядки без сорочок], то був такий раунд у три кілометри. Отже бігли три кілометри, а то було зимно, знаєте – зима, сніг, ну, але коли уже побіг, то не було так зимно. Потім, коли ми уже були старими вояками, то проходили через браму із захованими в штанах такими тоненькими светерками і потім, уже на трасі, їх вдягали, але, властиво, то не було потрібне. Така ранкова зарядка дозволяла нам зберігати форму.

Влітку вивозили нас на полігони, щоби там, певною мірою, ми працювали, це було передусім [поблизу] Жаґаня, Жар. Вони привозили вантажними автами великі маси каміння, піску, землі, і ми засипали ті ями, що їх танки повидирали. То була така робота на місяць чи два, ми там працювали.

А в неділю... В неділю не раз вдалося вирватися до костела. Пам’ятаю таку подію. Якогось разу я йшов до костела, дивлюсь, жінки пасуть корови, так гарно по-українськи говорять, я до них підійшов, такий задоволений, що вони українки, але вони заперечили, може боялися. Сказали: "Нє, нє! Ми польки, ми приїхали зі сходу». Кажу, що гарно розмовляють... «А в нас так розмовляли по-українськи». В будь-якому разі я з ними трохи поговорив і вони так трохи утихомирилися.

Ми на полігоні були відтяті [від світу]... Приходив священик, сповідав і приносив Святе Причастя. Була там вежа, звідтам спостерігали, щоби не було пожежі, отже там був якийсь клирик, ми з тими жінками домовилися, но а священик привозив Найсвятіші Тайни, а ми під кущем... Всі так порозлазилися по площі, там хтось сидить, і там, і там хтось сидить. Здавалося, що вояки мають рекреацію. Но а ми мали те, що тут сповідався, там йшов до причастя, там було благодарення, і в такий спосіб якась душпастирська опіка над тими клириками була. Все це було неофіційно, дуже замасковане. Також в Бжеґу то ми завжди могли піти до приходства, після Служби Божої вечірньої, то було уже після присяги, коли нам можна було виходити до міста, то ми не раз заходили [до приходства]. Потім сталося так, що то забрали, то приходство, то тоді уже не було як іти, бо не було де діти себе.

То такі, більш-менш, були події [в період служби] у війську. А ще було таке, що ми удвох, ні, утрьох, чи чотирьох, поверталися з війська [дембель], но й ми були тверезі. І ті нас зустріли... Запитують, звідки ми вертаємо, а то було видно, що з війська. Кажемо, що з війська, а вони: «То чому ви не п’яні?!». З війська і не п’яні... Для них було це дивне, ну, а ми не пили і все. То були звичайні люди, дивувалися, бо зазвичай образ тих, що їдуть до війська, тих, які повертаються з війська то був такий... порядно нап’ються від радості і розпуки.

Потім ми ще мали реколекції в Ченстохові. Ще раз з’їхалися всі ті клирики, ми зустрілися, пережили то все, з кожною групою зустрівся примас Вишинський. Но я був в ольштинській групі, то нас там було шістьох чи п’ятьох, які служили у війську, [служили в різних частинах] але в цьому самому часі.

[У війську] я мав з дому книжку Івана Ле – «Хмельницький», то я її читав. Я не знаю, чи вони розбиралися, може думали, що це російська. Так що я читав, не було жодної перепони.

В кімнаті було так... Нас було багато, були поверхові ліжка, осіб 20 спали разом в такій кімнаті. Ми мали «саперкі» – чоботи до колін, онучі, якщо зайти о 2 чи о 12 год. [ночі], то можна було сокиру повісити, такий стояв запах! Но але то не аж так перешкоджало.

Увесь час [у війську] я мав хрестик, він може не кидався в очі, такий невеликий хрестик, срібний з ланцюжком, мені ніколи ніхто [з цього приводу] не звертав уваги, не казав, щоб зняти той хрестик. Я так усе військо пройшов з тим хрестиком на грудях.

Спільної молитви не було. Були випадки... На молитву ми клякали – при ліжку, при шафці. Були випадки, що хтось [в цей момент] зайшов, подивився і пішов. Було й таке - сержант казав встати, а той: «Я не встану, бо тепер розмовляю з шефом, з Господом Богом». Каже: «Він є важливіший від вас». Був покараний за це. Я збунтувався один раз – на 5 днів заборонили залишати казарму. Ми займалися культуристикою, штангу піднімали, на другий день я був такий дохлий, що мені було навіть складно рухатися. Він там щось казав виступити, я не виступив, не послухав його, і за це отримав 5 днів заборони залишати казарму. Вони провіряли – наплечники, карабіни, завжди щось знайшли, казали: «Прошу прийти через годину», або за півгодини. Но я прийшов... Початково чистив [карабін], потім не чистив – одна вдяка була [на одне виходило]. В наплечнику в менажці [їдульці] я завжди мав фотоапарат «Зоркій», ми ним робили багато знимок. Не раз хтось йшов позаду, дивився, каже: «Покажи оце!». Деякі носили смалець і також боялися, що вони скажуть... Причепитися можна було до будь-чого.

Апарат я привіз з дому, «Зоркій», він був невеликий і вміщався у менажці, завдяки тому я маю багато знимок, я любив робити знимки. Я не знаю звідки мав [апарат], можливо вуйко Іван зі Львова привіз. Вже не пам’ятаю, в будь-якому разі той апарат був і потім лишився десь вдома, не знаю куди він дівся, в будь-якому разі я ним зробив десятки, сотні знимок.

Дійшли ми до того періоду, коли ми з війська повернулися до семінарії. За цей час може 4 чи 6 відійшли [з семінарії], з тих, що були в нашій компанії [сотні]. Були [серед нас], здавалося, такі скелі, такі камені, що на них можна будувати Церкву, проте вони все кудись їздили, десь там до Вроцлава, на якісь аналізи і т.д. Потім виявилося, що вони складали екзамени десь там на політехніку чи університет. Отже, вони відійшли [з семінарії], проте таких було дуже мало, як я уже сказав, вони на цьому перечислилися і успіху не досягнули.

До семінарії ми повернулися відразу на один курс пізніше, бо нас забрали [до армії] з другого курсу, а ми повернулися на третій. Це був такий гарний жест збоку ректорату. Нам треба було скласти чотири риґорозума, тобто такі основні предмети: філософію, що там іще було... В любому випадку – чотири предмети, треба було скласти екзамени і ми уже нормально опинялися на третьому курсі.

Но й так, третій, четвертий курс, п’ятий, точніше, я там був [в Ольштині] на третьому та четвертому. На п’ятому курсі я опинився в такій ситуації, що... Я діставав 500 злотих на місяць від о. Володимира Бозюка. Він, у свою чергу, діставав гроші від владики Ніля Саварина з Канади – вони були якісь родичі між собою. Но й блаженної пам’яті о. Бозюк мені то давав, я мав завжди 250 злотих на харчування і 250 злотих на свої потреби. На ті часи я міг купити за це якісь дрібні речі. В будь-якому разі – я був незалежний.

Но й на 5 курсі сталося те, що влітку прийшло повідомлення, телеграма, що помер о. Бозюк. Для мене то був великий шок, бо в тому часі вдома було досить тяжко, бо ще і Василь вчився, Марійка вчилася, потім Мирося ще вчилася, в кожному разі матеріально, грошово було тяжко. Тоді я, може під впливом – хоч я не дуже розумів цю різницю – під впливом пароха Чеслава Ейсмонта... Каже: «Пощо сидиш десь там, коли у Варшаві є [оо.] Василіяни, вони мешкають напроти Примаса, вранці до себе моргають». Сказав: "Ти б міг там бути".

В тому часі о. Шаґала [василіянин], десь саме у 1969 році, там [в Круклянках] почав душпастирювати і настільки успішно, що деякі священики-поляки не все то приймали корисно [позитивно] для себе. Вкінці владика [римо-католицький] Йосиф Джазґа з Ольштина зажадав від о. Романика, щоб цього священика забрати. Но і вони його забрали. Я про отця Андрія чув, я до нього написав, він приїхав до семінарії, ми спіткалися... Навіть потім Ґульбіновіч [Генрик] мені закидав: «Монах, але бреше» (він подався, що є якимось моїм родичем). Тоді були такі часи, що... не можна було, бо могли викинути. Кардинал [з 1985 р.] Ґульбіновіч [тоді] часто говорив [мені]: «Вчися, вчися, підеш на сотрудника до о. Ріпецького до Хшанова». Отже він ставив справи ясно, не так щоб... Як наприклад у випадку о. Пирчака, якийсь професор сказав йому таке: «Ну, чого туди підеш до своїх [українців], там ніякої кар’єри не зробиш, іди до нас». Но, я думаю, служити Церкві, народові, то мабуть найбільша кар’єра, яку можна зробити.

[З кардиналом Ґульбіновічем] я познайомився в семінарії, він був віце-ректором, згодом ректором. Ми його знали, бо він читав нам лекції з теології моральної, навчав нас. Він був целебритою [відомою особою], організував відкриття навчального року. То був такий конкретний пан, добра людина, симпатична, людина створена для роботи з молоддю, він мав дуже великий мир серед молодих клириків, так що добре виконував свої завдання.

Я шукав, я вирішив, підписав і мене звільнили [з семінарії в Ольштині]. Ніхто не розумів цієї проблеми. В будь-якому разі... Чим закінчилося то все – тим закінчилося, я цього періоду не жалію, не укриваю, мило згадую, вважаю, що багато скористав, з різних причин, хоча б те, що мови навчився, по-українськи говорив а не по-польськи, було добре харчування, щодня мав свою Службу Божу. Слухати лекції ходили до варшавської семінарії. Туди ходили також інші монахи, ті, які не мали своїх кадрів, но а увечері нормально жили монашим життям там, де вони належали.

Я був на 5 курсі [коли перенісся з Ольштина до Варшави], то був 1969 рік, всіх курсів було шість. Для мене це було дуже неочікувано, може й жаль було, бо в семінарії [в Ольштині] був режим, був порядок, були професори, був проректор, віце-ректор, отці духовні приходили, префекти були, в будь-якому разі кожен виконував своє завдання і то все добре функціонувало. [У Варшаві в монастирі] був тільки о. Романик і о. Шаґала. Не завжди о. Шаґала зумів співдіяти з о. Романиком. Отець Романик, я вважаю так, був дуже чесним монахом, гарна постать, але не мав молодіжної харизми. Якусь книжку отримати, дати хоч почитати якусь книжку, проповіді, історія чи щось, хоча б таке, що ми друкуємо з літопису [в «Християнському Голосі»], бо вже тоді приходило [з Заходу], я в той час слухав того в Радіо Ватикан, але щоб він сказав – почитай собі... Він якось не мав того дару, якось не вмів на інших діяти.

В будь-якому разі було тоді досить добре, мій брат Василь приїхав, можливо вони навіть думали, що він може стане монахом, приходило багато інших. Думаю, що це так, як Мала Семінарія в Римі, звідтам може мало вийшло священиків, але [учні] отримали формацію, формацію християнську, то якоюсь мірою вплинуло і залишилося в них, вони є в структурі нашої Церкви, чи то в Бельгії, чи в Англії, чи деінде, в Німеччині також.

В будь-якому разі була велика різниця. По-перше [в монастирі у Варшаві] було нас тільки трьох: отці Підлипчаки і я, згодом ще прийшло кількох. Щось було не те, бо майже всі, які перейшли через Чин Святого Василія Великого – відійшли з цього Чину, не говорячи про себе. Я мав тільки один рік часу обіти, таким чином мій договір завершився через закінчення обітів. Але було багато інших, які добре заповідалися [віщувалися], якось воно не пішло, не знаю – не було традиції, чи не було відповідних людей, чи не було формації, но, не вийшло, хоча були гарні часи, бо приїжджало багато [людей] на Різдво, на Великдень, приймали участь, таким чином якась реклама оо. Василіян була. Но, а тепер є така криза, що не тільки вони, але й сестри майже не мають покликань. Для прикладу, я тепер спіткав в Перемишлі сестру Бернадету, то вона сказала: «Ми маємо по 60 років, а маємо більше роботи ніж тоді, коли мали 30-20 років». Нема покликань, якийсь такий застій є в тім всім...

Отже, я перейшов до Василіян, був висвячений, мав всі свячення, ні, не всі, тільки піддякона, дякона і священство. Мене святил [римо-католицький] владика Мізіолек Владислав, він був такий приятель оо. Василіян, так що я був висвячений. Був в тому часі [у Варшаві] о. [владика] Йосафат Федорик, були навіть пропозиції, щоб висвятив, але він сказав, що «я дав слово НКВД, що я не буду прилюдно виступати як єпископ і я хотів би дотримати слова». Це був підпільний єпископ, він був десь там з Крузо [Караганда], з Казахстану [1967 року повернувся із заслання до України]. Він був туди засланий, його висвятили. Но, уже помер, він був також в тому часі на ювілеї отця мітрата Гриника.

Святив мене той... Но, всюди треба було мати дозвіл. Навіть латинський єпископ не міг от так висвятити клирика східного обряду. Пам’ятаю такий прикрий момент для мене, коли каплиця в Ольштині була вже готова, треба прийняти свячення, такі нижчі, уже не пам’ятаю, а єпископ Облонк [Jan Obłąk] каже, що не буде святити, бо нема позволення, а як не буде мати, то підпадає під церковне покарання. Ґульбіновіч був тоді ректором, чи віце-ректором, він тоді дзвонив і прийшло позволення від Примаса. Вся проблема була в тому, що то інший обряд, вони це шанували. То так само як в подружжі, для прикладу, коли одна сторона – греко-католик, то я можу повінчати, але коли обидвоє.... – він євангелик, а вона православна, тоді наш священик, наприклад в Німеччині, не має підстави, щоб вінчати, таке подружжя є від початку недійсне.

Я був висвячений 06.08.1971 р. у Варшаві владикою Владиславом Мізіолком. Почався час, коли я мав багато т. зв. приміційних Служб Божих. Їздив зв мною о. Андрій Шаґала, проповідував, но то були такі своєрідні реколекції, такі місії, бо ми всюди були: в Банях Мазурських, в Круклянці, в Хшанові, десь там в Ґурові Ілавецькому, в Пасленку, в районі моря, в Желіхові. Так багато їздили, бо то такий звичай, перша Служба Божа називається приміційна, то було трохи надужиття в цьому сенсі, що так поширене було те, що вона була приміційна, але для наших людей в той час то було досить велике переживання, на той час я був третім священиком, який був висвячений в Польщі після переселення [в 1947 р.].

Я той час пережив, потім був до диспозиції о. Романика. І так було, що я поїхав помагати отцю Рожаку Андрію, нашому священику, який був на латинській парафії в селі Котулін, це десь недалеко Ґлівіц. Я знаю, що я там помагав сповідати, відправляв Служби Божі, проповідував. Таким чином я спіткався із сілезцями [мешканцями Сілезії, не всі із них почуваються поляками]. Там було таке дивне явище, що властиво... Служба Божа, для прикладу, мала бути на 9 год., а [за декілька хвилин до початку] в церкві нікого нема. Я кажу: «Отче парох, мабуть нема що збиратися, бо людей не буде». А то були такі [люди], мали німецьку дисципліну, що приходила 9 година – і була повна церква людей. Вони мали все обчислене, не запізнювалися.

То там відбулося таке моє перше, якоюсь мірою, запізнання з Римо-Католицькою Церквою. Тим глибше, що вони мене потім послали по коляді ходити. Я мав з тим проблеми, бо я ніколи по коляді не ходив. Правду кажучи, я також ніколи не був вдома, коли о. Ейсмонт ходив у нас по коляді, отже я мав таку біду як то робиться. В будь-якому разі той тиждень я якось пережив. Вразило те, що фактично в кожній хаті були портрети синів в німецьких уніформах, отже їх забрали до війська і вони загинули на фронті. Не раз говорили ті сльонзачки [мешканки Сілезії], казали: «Ми маємо мати свободу навчати [дітей] по-сілезькому, а якщо хочуть навчати польської, то нехай навчають в школі, а ми вдома не будемо учили говорити по-польськи».

Ну а далі 31 грудня [1971 р.] мені закінчилися монаші обіти, і я став вільною людиною, я їх не відновлював. Я тоді поїхав помагати отцю сотруднику Юліану Ґбуру, який потім був єпископом, який помер вже. Я був в Кракові, там була така мала каплиця святої Доротеї, і було посвячення іконостасу. Той іконостас був дуже скромненький, дуже маленький, бо там невелика відстань була, але то був іконостас, який зробив Юрій Новосільський. То було моє перше пізнання, зустріч з Юрієм Новосільським, професором. Отже, він то зробив ґратіс [безкоштовно]. Його тато був дуже побожний, працював на залізниці, служив о. Миколі Деньці до Служби Божої. Якось сказав: «Маю сина, який малює, якби треба було, він вам може іконостас намалювати». Ну і він намалював цей іконостас, задарма. І то було посвячено, правда, не було ще ні царських, ані дияконських врат, але то вже трохи нагадувало, що то не римо-католицька церква, що це церква візантійська.

То була моя перша очна конфронтація з малярством Новосільського. То було в Кракові в костелі св. Катерини, то Августини мають, була там бічна каплиця св. Доротеї. Но вони нас там прийняли, бо нас викинули з [церкви] св. Норберта, сестер, які там були, і нас викинули, і там, в досить тяжких умовах, ми жили.

[Хочу попросити ще раз по датах: коли ви не склали тих обітів чергових у Василіян, і чому ви поїхали до о. Рожака?] Мене тоді ще обов’язували обіти, був ще під владою о. Йосафата Романика. Отець Рожак Андрій просив про допомогу на латинське Різдво Христове, і мене до нього вислали. Я там був нецілий тиждень, дуже мило згадую... Цей чоловік [о. Рожак] згодом зрезигнував з латинської парафії і працював в Зеленій Горі.

31 грудня мої обіти скінчилися, я мав рік часу, т. зв. часові обіти, і тоді вже був ні від кого незалежний, приїхав до майбутнього владики Ґбура... [Який це був рік?] 1972, перші дні січня, десь друге, перше січня. Ми відправили в Кракові, а потім поїхали до Катовиць. Там в Катовицях я запізнався з громадою. Ми їхали поїздом.

Ми всі мали тоді проблему з мовою. Отець Юліан Ґбур, майбутній владика, він закінчив семінарію оо. Вербістів – малу семінарію, і велику семінарію, а отже, цей контакт з українською мовою мав дуже малий. В будь-якому разі він писав проповіді, а отець мітрат Денько, який був парохом в Кракові, Микола Денько, він виправляв, поправляв. Но й він [о. Ґбур] потім в поїзді – їхалося годину часу – він то читав, но, просто, запізнавався ще.

[Українська] громада в Катовицях була дуже гарна, гарно розспівана. Там була така Лемішко, мама, потім у Вроцлаві я їх знав, також дочка, якщо не помиляюсь – Леся Лемішко, вона тепер працює в оперному у Вроцлаві. Вони дуже гарно співали, тато був, якщо добре пам’ятаю, то він ще й грав. В кожному разі був з того такий милий спогад.

Потім о. Гриник мене призначив, бо я уже був в юрисдикції отця мітрата Гриника Василя, і мене призначили до Старґарду Щецінського, до Щеціна і до Інська. Там я розпочав своє священиче служіння, яке тривало до... 1972 рік, 1973 і 1974 рік, на початку. Власне, була ця проблема, про яку я вже згадував, що єпископ Джазґа говорив, вимагав від о. Романика, щоб о. Андрія [Шаґалу] забрати з Круклянки. І така була заміна: я пішов до Круклянки, а о. Андрій пішов до Старґарду Щецінського. Вимагав цього єпископ Джазґа, це був правлячий ординарій, владика [римо-католицький] з Ольштина.

Я ще хотів сказати, що властиво треба було всюди від початку робити. Наприклад, ніби отець Боровець Володимир, який був парохом в Щеціні і в Старґарді Щецінському, він там приїздив, тільки на свята, але там так було все занедбане! Я там мусив все купити, чаші купувати, но, то люди купували, і фелони, і книги літургійні і т.д. Там була бічна каплиця в костелі, в гарному костелі Цариці Світу в Старґарді. Но, там дуже добре все почалося, бо Богослуження були щонеділі і в кожне свято. Я правив у неділю, у свято приїздив о. Володимир Боровець, старий сибірак, який проповідував, правив утреню, Службу Божу, но, мав завжди термос, мав канапки [накладанці], отже скріпив себе, а потім повертав до того [до служби].

Був такий епізод… Йшлося про деяку невпорядкованість польського священика. В будь-якому разі вони хотіли зробити перешкоду отцю Борівцю, що він не платить, користується [костелом] і не платить і т.д. А він оплати за неділю висилав поштою, він мав плік [пачку] того [посвідчень], і він їм це показав, а вони не сподівалися, що він виявиться таким передбачливим, що це може бути ще придатним.

В Старґарді [Щецінському] дуже гарно укладалося з Іваном Ґалецьким, який тепер є єпископом-пенсйонером в Щеціні. Він просив мене, щоб йому допомагати, запрошував на вечерю, часто на обід, но, щоб правити Службу Божу, то вже ні. Але, знаєте, одного разу хтось на мене наскаржився. Була така проблема... Ну, то не була зрада таємниці сповіді... Прийшла якась пані, і сказала: «Я жахливо ненавиджу українців!». І там ще [сказала]. Я їй кажу: «Но але прошу пані! То є також великий народ, велика держава». Кажу: «То не є християнська постава». Після цього вона мене звинуватила, що я якийсь націоналіст і т.д. Він [о. Ґалецький] тоді так трохи пристопував [похолоднішав до мене]. В принципі однак, він також не повинен був використовувати таємницю сповіді, оскільки таке не можна робити. Вона [ця жінка] була якась... Може заслана? Може якась... Бог знає. Вона також поступила зле, могла висповідатися і по всьому. Ненависть до інших народів є гріхом, проте вона це якось по-своєму розуміла, і ще донесла парохові. В будь якому разі я маю милі спогади зі Старґарду Щецінського.

В Інську був інший, такий священик Озґа, він тепер є пенсйонером в Старґарді Щецінському. Но, він був такий... Не було злих споминів... Я мав такий один епізод... У нас ще був Великий піст, там була фігура Христа воскреслого з прапорцем. Я її поставив за вівтарем на землі. Він зробив з цього велику авантюру, мовляв я вчинив профанацію і т.д. Я сказав: «Я перепрошую, що я ту фігуру переставив, но але там [на долівці] лежать книги, Святе Письмо, літургійні книги – чи то до Служби Божої чи до Вечірні, то я подумав, що там може бути і ця [фігура]». Один був такий скрегіт між нами, але загалом все було добре.

В Щеціні було спеціальне [особливе] середовище, люди були на дуже високому рівні. Згадати хоча б п. Душкевича, п. Саноцького, п. Трухана, який тут недавно був в Мюнхені. Я туди приїжджав завжди пізно, поїздом приїжджав, десь, я знаю, на годину 16, 17, 18. Там тоді була Служба Божа. Служба Божа була [правилась] у дуже слабких умовах, бо то було під хором, було низько, і гарячо [жарко]. То було в церкві [костелі] оо. Паллотинів. Я туди приїжджав... Но, для людей то завжди був такий епізод, бо молодий священик, йому 25, чи 24 роки, таки 25, було в цьому щось нового. В будь-якому разі ця парафія також почала розкручуватися, розвиватися.

Ці три місця були під моєю опікою: в суботу завжди їхав до Інська, там увесь день мав релігію, 2 чи 3 години, ночував там у панства Гавриляків, хтось завжди запрошував на вечерю, найчастіше панство Леськів, [їхня дочка] Мирося була ще така мала, я то мило згадую. Загалом, люди були дуже добрі, не мав чогось злого, і до сьогодні ми зберегли гарні контакти.

І ще про Щецін. Я цей період, як уже казав, дуже мило згадую. А це тому, що людина мала контакт з місцевими людьми, а це були люди, які мали досить високі посади, бо то були лікарі, хірурги, працівники, люди, які мали різні бізнеси, то було для мене корисним, бо людина розуміла потребу тих людей, чого вони сподіваються від Церкви, тому я дуже радо з ними зустрічався. Було так, що вони кожного вечора в неділю, після Служби Божої, запрошували мене до себе, та сім'я чи інша. В неділю вони були вдома, проте часто в них були також запрошені гості, отже ми разом проводили час. Були там також люди, які приїжджали з-за кордону, з України, з ними теж зустрічався. Це також давало гарну картину тих проблем, які є в світі.

Було також багато доповідей. Отже, було багато доповідей, увечері, люди приймали участь, для мене також це було дуже таке... Були там відомі в Польщі історики, щоправда поляки, але вони дуже гарно про наші [українські] справи говорили. Ну а потім я, зазвичай, о годині десь 10 вечора, повертався поїздом додому, так що до півночі я уже був вдома. Отже так виглядав цей період мого душпастирства.

В Старґарді Щецінському я щоденно правив Службу Божу. Створив собі [для цього] умови, мав фелон, купив потім фелон, і чашу. Там приходило таке подружжя старше, ця пані недавно померла, прожила майже 100 років, чи інші приходили, і були на Службі Божій. Я мав двох міністрантів, які служили до Служби Божої. Так що... Вимагало це може трохи труду, посвяти, але я не хотів, щоб ця церква була якась підпільна, щоб було [видно], що також наше душпастирство працює, притому не тільки у неділю, але також кожного дня.

В той час люди замовляли багато Служб Божих. Но, похоронів багато не мав, два чи три за той період, деякі може і боялися [брати свого священика], може й не знали [що такий є], а може люди ще тоді менше помирали...

Отже я перебув в цьому басейні Інсько-Старґардо-Щецінському від 1972 року, десь так від початку, до кінця 1973 року, отже два роки, трохи більше. В 1974 році я мав Різдво уже в Круклянці. Ситуація була такою, що люди, можливо, не завжди розуміли потягнення [рішення] о. Йосафата Романика, чому їм забрали [з Круклянок] о. Андрія Шаґалу. Для них то була велика несправедливість, чи кривда, но бо він дуже гарно працював, дуже талановитий священик, гарно співав, гарно проповідував, такий народний священик, він стягнув масу-масу людей до церкви. І нагло його забирають! Но але то було так, що... Єпископ Джазґа мав таку політику: якщо [польський] парох дає згоду, то буде [українська] Служба Божа, а як не годиться – то не буде Служби Божої. Не рідко це була змова: Ти не погоджуйся, тоді я не дозволю.

Таким чином мене поставили на місце отця Шаґали. [Через це] я мав такий період, коли на мене трохи дивилися, як на винуватця у тому ділі, неначе я спричинився до того, що о. Андрія забрали, а мене поставили. А я був ще такий молодий, не мав великого досвіду, але, думаю, мило згадую [цей період].

Одна річ, яку я старався, то всі проповіді писав, мав приготовані. Мені було приємно, коли десь три роки тому пані Цалка, вчителька з Круклянок, [сказала] що «ми ходили до вас на Службу Божу також з огляду на ваші проповіді». Отже, труд написання проповідей, збирання матеріалів, оплачується. То так не раз говорять: щось там скажу і буде, однак коли є конкретна тема, вузька тема, то вона дає більший успіх.

Будучи в Круклянці я почав помагати отцю мітрату [Мирославові] Ріпецькому. Він був уже старенький. Пам’ятаю, що ми їхали на Йордан з паном Михайлом Лисом, то на дорозі була склянка [ожеледиця], я не знаю, як він ту «Октавію» [Шкоду] втримав на дорозі. Но, ми приїхали уже після всього, але приїхали і о. Ріпецький втішився.

В той час я мав Бойори, часом їздив до Решля, до Венгожева, до Хшанова. В 1974 році я почав там відправляти, помагав о. Ріпецькому. В 1974 р., десь під кінець квітня, 28 чи 29, о. Ріпецький помер. Вже всі того чекали, бо мав отруєння, мав простату неліковану і організм є отруєний, тож всі чекали дня... що це дуже скоро може статися. Я в той час не був вдома, був на релігії в Круклянці, поки я приїхав, десь півсьомої вечора, то о. Ріпецький за півгодини до того помер. Там були дві сестри, сестра Агафія, настоятелька, і мабуть сестра Бенедикта чи Марія, і ми його вбрали в ризи, замовили труну. Тіло було ще дуже м’ягоньке, тепле, тому чоловік навіть не здавав собі справи [не усвідомлював], що це уже мертва людина, не було такого враження. Потім був похорон в Хшанові, приїхала маса людей. Ми в тім похороні тіло завезли до Лісок, десь там де Грубешів, біля української границі, і там поховали в його рідному селі.

В той час уже прийшов о. Осипанко, прийшов о. Мирослав [Підлипчак], прийшов о. Орест [Підлипчак]. А ще до того я заснував нову парафію у Видмінах. Там був польський парох Калуцкі, це доктор Калуцкі, отже він був не дуже задоволений, що він, як доктор, є на такій малій парафії, так [люди] говорили. Він дочасно відмовився [від парафії], там лишився тільки адміністратором о. Інґо Михайло Чая, родом з Ґданьска. То був мій колега з семінарії, ми разом починали науку в семінарії. Я кажу: «Михайле, то може ти б допоміг? Може ми могли б відправляти у Видмінах?». Він каже: «Нема проблеми, можеш правити, приходи». Він погодився, то єпископ уже не мав аргументів, щоб не правити. І так через таку випадковість (там родина Білецьких багато допомагала, бо я у них зупинявся) заіснувала наша відправа у Видмінах. Відправа була, ми мали годину не дуже добру, але то так завжди було: то, що лишалося [у римо-католиків], тим ми могли користуватися, тим часом.

Потім я то так лишив [Видміни], тобто... Я був в Хшанові, ми там трохи зробили з людьми, люди зробили, зробили огорожу, новий дах на стодолі, на стайні, бо там уже позападалося, прогнили крокви, черепиця злітала, так що ми направили дах на стодолі тотально, зовсім нове [поставили]. На хаті, на церкві [хата і церква були під одним дахом], чи на приходстві, тільки поправили, не вспіли зробити щось більше, бо... Но, не вийшло… В будь-якому разі – зробили багато. Там були сестри... Сестра Агафія була така, що вона ніколи не сказала як це треба зробити, але уміла так покерувати, так говорити, що так було, як вона хотіла. Я не завжди навіть усвідомлював, що воно вийшло на її [по її думці]. Але я не мав претензій з цього приводу. Ці сестри були там цілий час.

Потім прийшов [до Хшанова] о. Орест [Підлипчак]. За його побуту, не знаю чому, в такій зимовій порі [як зараз], не знаю чому вони відійшли і переселилися до Бань Мазурських. Це було дуже не на руку, оскільки мати сестер на парафії, то є великий успіх. В той час я уже був в Тшебятові, тобто це десь так 1975/76 рік. В Тшебятові я був рік часу. Потім мене перенесли до Варшави, на один рік. І в 1979 році, під намовою отця мітрата, тепер митрополита [Івана Мартиняка], я пішов до Вроцлава. У Вроцлаві я був з 1979 року до 2000 року. Так що був 22 роки у Вроцлаві.

З Тшебятова був дуже милий спомин. Я там мешкав у нашої родини: пані Олени і пана Володимира Боднара. У них були дві доні, одна пішла до сс. Служебниць. В будь-якому разі там була дуже добра атмосфера, така родинна атмосфера, до церкви було близько. Я там мав три парафії: Сьвідвін і Плоти, таке село, чи містечко. Я туди доїжджав, мав авто, «малюха» [Фіат 126]. Треба сказати, що мені допомагав співати Микола Сулик, який є, чи радше був [уже переставився] стриком нашого митрополита Сулика Стефана з Філадельфії. Він був невеликий, але такий кремезний, сильний. Він не раз відспівав три Служби Божі і ще по дорозі співав, мав кондицію для співання дуже велику. Завжди робили нам – чи пан Боднар чи його дружина – такі великі канапки [накладанці], і ми так разом їздили.

Парохом в Тшебятові був переді мною о. Михайло Лучило, він потім пішов на емеритуру. Також я мав ще Сьвідвін, Плоти і Кожистно. Кожистно це село недалеко Колобжеґу, там була наша Служба Божа що два тижні, і я туди також доїжджав. Я там один раз спіткався... Там мали чорні францисканці, з Нєпокалянова доїжджали. Я там спіткав пана Ґайовнічка, він ще жив, то був цей пан за якого отець Максиміліан Кольбе пішов на смерть [в концтаборі Аушвіц-Біркенау]... Був при смерті. І він його врятував. [Ґайовнічка] вже брали, він був десятий, і він каже: «Я маю молоду жінку, дітей…», той [Кольбе] почув і пішов замість нього на смерть.

Так що я мило згадую Сьвідвін. Там були сестри Служебниці, вони працювали також у латинській парафії. Після Служби Божої вони сповідалися. Їх там було 3 чи 4 сестри, і вони завжди готували вечерю після Служби Божої, коли ти увесь день їздив, то то було таке приємне, приємний дарунок для душпастирства.

Я там був десь до року 1978. Неначебто мав повертатися до Круклянки, але пішов до Варшави, це роки 1978/79. Но й десь 1979 року я пішов до Вроцлава. Там я застав парафію, яку 2 роки обслуговував о. Ярослав Водонос. Перед ним був о. Зенон Злочовський, який виїхав до Філадельфії, до Америки, з тою думкою... А він був такий знаний композитор, порядний співака, отже з такою думкою, що він ці твори видасть. Але приїхав там і розчарувався, бо так скоро грошей не зібрав, і він уже там в тій Філадельфії лишився, в церкві св. Михайла, там і помер. За мого перебування у Вроцлаві він [приїжджав] один раз.

Парафія у Вроцлаві була в костелі св. Хреста [два поверхи, два костели]. Було так, що на зиму нас переносили... Так було якогось там року. Но, ми починали в костелі св. Ідзєґо, а потім там було [в костелі св. Хреста]. В будь-якому разі це було дуже непривітне, бо треба було увесь маєток, добуток, то десь було так у грудні, коли є Пилипівка, переносити вверх. Костел наверху був дуже гарний, але був дуже зимний, там ще чоловік не почав Службу Божу, а вже змерз. А потім, після Великодня, десь у травні, ми переносилися на долину. За мене так сталося один раз. Ми тоді, разом з митрополитом [Іваном Мартиняком], він тоді був Генеральним вікарієм, парохом в Лігниці, ми пішли до кардинала [Генрика Ґульбіновіча]. Сказали: ми хочемо чи тут чи там, але щоб було одне місце, на долі, чи на горі. Він вирішив, що на долі. Казав забрати всі латинські образи, каже: «То не може бути така мішанина римо-візантійська, має бути вистрій візантійський». Вони тоді забрали всі образи, хресну дорогу, зверху вони були уже прогнилі, зітлілі, бо там була вологість. І ми так почали поволі, поволі загосподарюватися.

Перші ікони намалював з того... з альбому [про церкву] св. Миколи в Торонто пан Стефанівський Андрій. Но але... Но гарно малював... В будь-якому разі потім постала справа іконостасу. Був такий професор Добрянський з Кракова, він зробив начерк проекту іконостасу, і помер. Потім впав жереб на професора Новосільського, тому, що він у той час робив іконостас і всю церкву в Ґурові Ілавецькому. Я був на посвяченні, бачив то, бо я їздив до владики Ґбура, коли він був там парохом, мені то подобалося, но й так то... Я його запросив і він намалював іконостас.

Но, іконостас... Перед намалюванням кардинал [Ґульбіновіч] попросив, щоб запросити всіх людей, щоб прийшли, поки є зацікавлені, до церкви якогось дня на таку-то годину. Прийшло дуже мало [людей], кільканадцять. Професор Новосільський намалював іконостас... Но, було декілька пропозицій, округлі ікони, інші, прийняли цю пропозицію, яка тепер є, і це було підтверджено Кардиналом. Так є, що в кожній єпархії, поки парох зробить вистрій [церкви]... Отже, є проект, з проектом треба піти до комісії артистичної, художньої, і, власне, головою цієї комісії був кардинал Ґульбіновіч. Він відомий естет, і смак має добрий, до ікон, до образів. Я з усіма проектами мусив до нього піти, він підписував, но, а як було уже підписане, то професор Новосільський міг вже робити.

Так само було з вітражами. Отже, всі вітражі були затверджені кардиналом, вітражист сказав, що якби не було підпису, то ми б не могли робити. Бо то є така процедура. Но а та комісія каже: «Чого ми будемо затверджувати?..». Там був такий польський священик Мазур, дуже файний, каже: «Що я буду підписувати, коли „старий” уже підписав!». Мав рацію, значить – «старий», це кардинал Ґульбіновіч. І так ми почали перестроювання цього костелу в нашу [церкву]. Отже, був іконостас, були деякі малі поліхромії, малі були також на стінах св. Михаїл, св. Гавриїл, св. Іван Хреститель, св. Єфрем, що маємо тут [в Мюнхені] копію. Но й так поволі це йшло уперед.

Потім дійшло [до того], що кардинал дав 15 тис. доларів на вітражі. Ми поїхали з тими вітражистами, братами Яворськими – Болеслав і Збіґнєв – до Брамше [Bramsche] б. Гановеру, купили скло за 15 тис. доларів.

Новосільський дав такі пропорції, для прикладу: червоне, біле, таке й таке, а далі готував проект так, як йому душа казала. Пани вітражисти давали своє скло, то що було [готове], то забирали, і в той спосіб та справа дуже добре розвивалася. Ми мали уже зроблених мабуть 11 вітражів і понад 20 ікон. Деякі були дуже надзвичайні, наприклад в задній частині церкви, но, в будь-якому разі, [зроблені] з поривом серця.

Потім прийшов 1997 р., був Папа у Вроцлаві, і Папа подарував нам церкву св. Вінкентія, біля [ордену] Уршулянок, напроти Галі Тарґової [Торговельного ринку]. Тоді владикою був Теодор Майкович, був митрополит [Іван Мартиняк], вони прийняли це, Папа подарував... Кардинал [Ґульбіновіч] говорив: «Нічого не говоріть, тільки бийте оплески, бийте браво!». Владика [Майкович] був так заскочений, що рік часу нічого не робив, аж помер, помер з цієї причини, може з іншої причини, з огляду на здоров’я... Тоді випало на мене. Мене обрали адміністратором, поки нема владики, то я адмініструю єпархією, і я так робив.

Ми переписали цю церкву на власність, поволі почали до неї переходити. Вона була гарно зроблена, то всьо, але була порожня, нічого не було, ні лавок, ні вівтаря, нічого. І так поволі ми почали організуватися в цій церкві: позичили якісь лавки, потім я замовив нові лавки, які є до сьогоднішнього дня, є зроблений вівтар, перенесли іконостас, і десь в травні 1998 року, за участі митрополита Івана Мартиняка, ми посвятили вівтар, почалося душпастирство.

Боялися, що там буде дуже зимно. Я мав два червоні термометри, поки ми перейшли [до нової церкви], я завжди інформував: в новому костелі, для прикладу, плюс 6 градусів сьогодні, а в нас – 7 градусів, то так, щоб людей підготувати.

Отже, ми є у Вроцлаві... В 1997 році кардинал Генрик Ґульбіновіч взяв на себе труд організувати Світовий євхаристійний конґрес. То було велике свято, яке було у Вроцлаві, з’їхалося багато єпископів, кардиналів, з усього світу, також були різного роду літургії, отже, була вірменська літургія [в костелі] у Домініканів, у мене була Служба Божа греко-католицька, були також різні народності, отже, болгари, румуни, також французи. То було дуже величаве. Потім, на закінчення, була якась врочистість, в якій брали участь тільки владики, отже, наш папа Іван Павло ІІ проголосив на закінчення Євхаристійного конґресу, що дає, як подарунок для греко-католиків у Вроцлаві, церкву св. Вінкентія, на вулиці... фу-фу, но, це не важливо... І то був такий грім з ясного неба! Я тоді сказав, що це клопотливий подарунок. В будь-якому разі владики прийняли це, казав їм кардинал бити оплески, но й з тим розійшлися. Після вечері прийшли до мене і було питання що робити? Я кажу: тут вже нема що робити, тільки приймати. В будь-якому разі владика Теодор, який ще жив до 1998 року, в травні помер, отже, він нічого не зробив, нічого не зробив в цій справі. Він був цією вісткою так шокований, що неначе не знав що зробити. І нічого не робив. Рік часу церква стояла порожня.

В тому часі ми один раз мали молебень до Серця Христового, бо, кажемо: знаємо як ця церква виглядає ззовні, але хочемо знати як виглядає всередині. Я тобі взяв ключі від військового душпастирства і ми відправили молебень без вівтаря, без іконостасу, без нічого. Я просив, щоб владика щось сказав, але він не хотів нічого сказати. Но й ми так побачили церкву, оглянули, но, були змішані почування. [Одні вірні казали] брати, інші казали – не брати. Був це великий подарунок, в гарному місці розположення, і при тому на власність, а не [оренда] на певну кількість років.

Коли я став адміністратором, в 1998 р. після смерті у травні владики [Майковича], я мусив переписати це на нашу власність, то була справа судова, справа в суді, но й так поволі ми почали організувати. Протягом року часу, до року 2000, ми зробили досить багато, бо зробили захристії [ризниці]. Там був всюди, різного роду, но, смітник. Туди кидали все: і квіти, всякі речі, там було страх заходити, бо не було світла, а також було багато битого скла під ногами, були ями. Ми поволі це організували, прятали, викопали цілу домовину людських костей, ми їх похоронили в спеціальному... І також за той час ми виклали цемент, поклали плитки, меблі до закристії, бо то є перша річ для парохії, щоб мати де подіти всі церковні посудини, а також і ризи. Також зробили лавки.

В такому стані нас застала номінація нового владики, владики Ющака. Моя роль ще трохи продовжувалася, але кермо в роботах взяв владика Володимир Ющак. Но я, в 2000 році, на Миколая, но, уже скоріше, довідався від нунція, що я є призначений на єпископа в Німеччині. Моє завдання, моя праця душпастирська, якесь там організування життя, можна сказати, скінчилася, це перейняли інші священики.

Я був заскочений цією номінацією на єпископа до Німеччини, але я, в 1994 році, коли мене номінували разом з двома владиками, Ґбуром і Медвітем до України, я цієї номінації не прийняв, я відмовився. Після цього кардинал [Ґульбіновіч] трохи на мене накричав, нагадав, що Папі ніколи не відмовляється, каже: «Якщо ще раз колись будуть тебе іменували, то маєш прийняти». Я міг всього сподіватися, тільки не номінації на Німеччину. Так сталося. Я слово дав, і я цю номінацію прийняв.

Від 2000 року, властиво від 2001 року, від 03 лютого, я є Апостольським екзархом в Німеччині. Екзархію я застав досить підготовленою, були нормальні душпастирства, ми їх ще розширили. На конференції єпископату у Фульді на початку 2001 року, на прохання кардинала Лемана, який був головою Конференції єпископату Німеччини, ми дали список, де б ми хотіли мати відправи, і ті всі відправи німецький єпископат затвердив, до сьогодні тільки не зреалізували, не здійснили, одного священика в cхідній Німеччині, але то через кризу, що нема грошей, і та справа так висить.

Крім того до Німеччини долучили Данію, де священик має дві відправи, він тепер помагає латинникам; також і Швеція, де є священик, він має п’ять парохій і там відправляє; також дійшла Норвегія і Фінляндія. Так що наш екзархат є досить великий. Но, ще багато речей може будемо мусили здійснити, є плани, що будемо поволі їх реалізували. Може буде так, що Фінляндію получимо з Естонією, в Естонії є священики з України, отже, можливо у них буде можливість доїжджати. Все це є до полагодження. Також в Норвегії єпископ [норвезький] хоче, щоб там був наш священик, але щоб йому трохи допомагати в душпастирстві.

Працює у нас 22 священиків, кожен має по 2-3 парафії, так що у сумі є 50-60 відправ протягом неділі на терені Німеччини і Скандинавії. Священики в більшості є жонаті, в більшості з України, середня [середній вік] є дуже молода. Так що, якоюсь мірою, можна сказати, душпастирство нормально працює.

Кожного року маємо реколекції, які робимо разом – тепер вже з єпископством з Франції. Також кожного року маємо в Німеччині соборчик, 3-4 дні. Так що в якийсь спосіб це життя церковне маємо організоване.

Є школи суботні, недільні, вчать дітей, священики, чи катехетки, чи катехети. Так це виглядає.

Маємо інтернет-сторінку, можна до неї заглянути і можна довідатися де є Богослуження, в котрій годині, на якій вулиці, у якому місті і т.д.

Думаю, що так загально, то було б все, говорячи про Німеччину, про Апостольський екзархат. До минулого року було три екзархати. Минулого року Столиця Апостольська Англію і Францію піднесла до гідності єпископства. Німеччини наразі не підносять, є різні причини. Одні кажуть, що тоді є три конкордати; другі кажуть, що коли буде єпископство, то треба буде більше грошей, а тепер є криза грошева в Німеччині, отже вони трохи економлять.

3. Яку картину Ви побачили на новому місці?

Лопухи.

В тім часі (всі говорять, і я так мушу сказати), від 1945 року, поляки, які приїхали [на Мазури] на два роки скоріше, вони вибрали найкращі доми, найкращі помешкання. [Були серед них] якісь такі ліниві, багато хат вони самі демолювали, бо не хотілося іти до ліса, так вони витинали вікна, підлогу, двері – і тим палалили у себе в хаті. Так що наші люди, не тільки у нас, коли з колядою ходив, [але й] в багатьох інших місцях, просто застали порожні доми. А навіть, десь то було, в Щецінському, чи Зеленогірському – ціле приміщення трупів, ніхто не хотів там мешкати, а потім люди поховали і жили там.

4. Чи зазнавали ви утисків на новому місці?

Не можу сказати... В початковій школі був такий випадок... Тато дав мені «вічне перо» [авторучку], синє. Ми йшли зі школи... Може тато мав на думці те, що воно мало атрамент [чорнило], щоб я не мусив носити атраменту [окремо], щоб я міг писати. Но вони потім мене десь біля [обійстя] Качмара злапили [схопили], побили і забрали. Ну, це такий період, то не переслідування. Але я не думаю, що були якісь такі репресії. Може питання було в тому, що я не крив, ми всі такі були, всі знали, що ми з акції «Вісла». Не було потреби маскуватися, бо всі знали ким ми є. Але така є людська натура, що як чоловік іде з відкритим чолом, признається, то й такої атаки нема.

[Чи ви були в житті у такій ситуації, що, ну, йшли з кимось і ви кажете, давай між поляками, там десь на вулиці, не будемо українською мовою розмовляти. Мали таку ситуацію?] Я ні, але мав такі припадки у Вроцлаві, що... Здавалося, що людина така відважна, патріотична, а коли підійшли під її двері в блоку, каже: «Тепер тихо, по-польськи ґадами». Трудно бути [українцем в Польщі]...

Але були також такі гарні припадки. Гарна, побожна людина, така Оля Блащук, вона, но, тепер вона уже старенька пані, мешкає на Псім Полю [назва району] у Вроцлаві, то вона, коли я приходив з колядою, запрошувала своїх [польських] коліжанок, колег, прийшло 5-6 людей і ми разом молилися, по-українськи поспівали, і вони разом. Так що...

[Наскільки страх таких людей є вмотивований самими ними, їхніми внутрішніми проблемами, а наскільки об’єктивною дійсністю в Польщі, що є таке негативне наставлення до українців, люди це відчувають і тому так поводяться?] Я думаю, що це залежить від того, як чоловік уміє це уставити [в собі], оборонити. Дам приклад з життя пана Івана Душкевича. Він мабуть уже полковник [Війська польського], уже емерит, хірург, лікар, родом з Березки, і всі знали, що він греко-католик, українець. Там був ще другий лікар, але в цій хвилині я забув [як його звати], його колега. Каже так: «Ти маєш свято, пане Іване, то ти іди, маєш вільне, а той буде працювати на твоєму місці, він не має свята. А він мав свято [теж українець], але не умів признатися, значить маскувався, крився. Або такі в Олаві, там працювали в тім... «Санос»?... Якась там фабрика самоходів [автомобілів] була. Такий пан Славко, прізвища може не буду говорити, то він... Но, всі знали, що він греко-католик, лемко, не мав жодних проблем. А був такий другий, а був він родом з Кобильниці [Волоської], такий Микола, також не скажу прізвища, бо він ще живе... Отже, він так маскувався, так крився, Борони Боже щось... То всі за плечима завжди йому докучали, завжди якусь шпильку всадили, що він українець, що мордували, що то... Тому я думаю, що це треба уміти уставити, уміти навіть розмовляти. Я може трохи в іншому світі обертався, бо то був все-таки священичий світ, вони уже мали рівень, і вони спеціально [особливо] мені не докучали. Були прихильні, неприхильні, але толерували.

[Як би ви оцінили поставу римо-католицької верхівки, Церкви стосовно греко-католиків, які опинилися в 1947 році в такому невідрадному становищі? Наскільки вони допомагали, наскільки заважали?] Я думаю, що тут не можна узагальнювати, бо були священики дуже ревні, дуже добрі, і за це, що вони нам сприяли чи допомагали відправляти в своїх костелах, то вони не раз поносили і консеквенції. На них також натискали з уряду визнань [департамент у справах релігій], вони забароняли, і якоюсь мірою старалися стримати розвиток нашої Церкви. Я знаю, наприклад, о. Володимир Бозюк, поки відправити в Мілках, чи Позезджу, чи у Венгожеві, він мусив з тим чоловіком з уряду визнань в Ольштині, Томашевський називався якщо добре пам’ятаю, отже мусив запросити на обід, подарувати добрий коньяк, а тоді він ласкаво дозволив.

Ми тих кулуарів не знаємо, але то такі були натиски на наших, але також й на польських [священиків]. Не раз їх шантажували. Якщо отець хоче побудувати, чи ремонтувати церкву, то прошу, щоб... Бо не дамо дозволу, не дамо цементу, не дамо папи [гідроізоляційний матеріал] чи чогось іншого. В будь-якому разі такий священик не раз мав вибір між нами і Церквою.

Багато священиків... В Венгожеві був такий [римо-католицький священик] Юзефчик, він ще живе в Ельблонгу, уже пенсйонер, його мама була українкою, через те він нам дуже сприяв. Він помагав отцю Бозюкові відправляти у Венгожеві Службу Божу, бо там був здвиг народу, на Петра і Павла, чи на інші свята, отже було дуже багато народу. Ми тих всіх [нюансів] не знаємо. Може хтось мав якісь афери, то його могли за це тримати в якомусь шаху, наприклад, що виявлять чи щось іншого.

[А на рівні Примаса, верхівки Римо-Католицького Костела, ви думаєте, що вони могли все-таки більше для нас зробити? На своєму рівні, не на рівні священичому? Чи то було неможливо?] Но... Трактував Примас нас [Стефан Вишиньскі, 1901-1981] дуже так не гарно. Не раз отець Гриник приїхав на авдієнцію, був договорений, чекав цілий день, і авдієнції не було, а їхав з Перемишля [до Варшави], чи з околиць Ґданьска. Таке було трактування не фер [непорядне]. Є також докази незбиті [незаперечні], що він два рази застопував [заблокував] процес беатифікаційний митрополита Андрея Шептицького. Це до сьогодні покутує [дає наслідки]. Але... Полякам боліло, що він [Шептицький] мав бути їхньою людиною, а перейшов до нас. [Насправді] він повернувся до себе.

У мене були нещодавно двох священиків з Одеси, римо-католицьких священиків. Вони стверджують, що брат Вишинського був... отой Вишинський з Росії [Андрєй], він був головним прокурором. Наскільки це правда – не знаю. Вони переконані що це так.

Першого року після переселення батьки та сусіди працювали у польських господарів цілий день за відро картоплі.

5. Де і коли ви почали відвідувати церкву?

Думаю, що то було в Хшанові. Десь 1960-ті роки, то була така зустріч зі своїм священиком. То була велика заслуга діда [Андрія, батько мами анкетованого], який був свідомим українцем, таким свідомим патріотом. Я знаю епізод (но, то не тільки тоді, щодня це робив)... Там [в Крузах] була піч, п’єц, там була лава біля п’єца, коли приходила година його молитов, так як єврей, отже він висував цю лаву, клякав, опирався, і молився. Півголосом відмовляв ті всі молитви щоденні, що має наша Церква, що доручає нашим людям. [В цей час] вдома могла бути одна особа, чи п’ять, чи дві, отже вони [ті особи] cлухали, потім виходили.

Коли я був ще малим хлопцем, то бував свідком та співучасником так званих сухих Богослужінь. Дідо Андрій Фещин мав деякі літургійні книги. В деякі неділі до нього на роверах приїжджало до 10 осіб з сусідніх місцевостей (після депортації він жив в селі Крузи, повіту Біскупєц Решельського) і вони разом правили оці сухі Літургії. На такій Службі Божій не було освячення дарів – переміни хліба та вина в Тіло та Кров Христову, тому, що не було священика. Зате ці люди отримували хоч неповноцінну, але все ж, участь у Святій Літургії. Дідо, якщо тільки знав, коли в даному році припадає Великдень, міг прорахувати цілий літургійний рік: яка припадає зараз неділя і який треба брати глас [тон]. Гласів є вісім, вісім літургійних пісень, які вихваляють передусім Воскресіння Христове і вони циклічно повторюються. Дідо у староцерковнослов’янській мові читав апостола та Євангеліє, єктенії. Я зазвичай стояв позаду і слідкував за текстом і таким простим способом я навчився нашої тодішньої літургійної мови. Це мені згодом знадобилося в семінарії та під час служби священичої. Хто знає, якби не Дідо Андрій зі своїми Літургіями, співаними притишеним голосом, можливо я б і не став на шлях священства?

6. Як склалася доля Ваших дітей та рідних?

Всі [брати та сестри анкетованого] живемо в Польщі (лише я останні 10 років перебуваю в Німеччині). Двоє з нашої «сімки» оженилося з поляками, що в очах наших батьків сприймалося як своєрідна «зрада» (оскільки діти будуть поляками і кінець нашим мріям про самостійну Україну). І все ж, діти, які народилися з тих змішаних подружжів, знають українську мову.

П’ятеро з нас народилося уже після акції „Вісла”, проте ніхто з нас не знав з власного досвіду того, що було у наших селах; все наше знання базувалося на розповідях батьків та сусідів. А отже, всі ми виростали в містиці тих розповідей. Мама і тато радо при тому розгортали різні напрямки тих розповідей, творених в умовах реального соціалізму в зовсім реальній Польській Народній Республіці, де всі ми так само реально жили.

Згодом Бог дав мені змогу краще ознайомитися з нашим минулим. Як греко-католицький священик я відвідував переселених в їхніх домівках і приходив до них з колядою (з йорданською водою). Всі вони як один жили спогадами і надзвичайно їх шанували. Завдяки тому я досить вичерпно довідався про умови життя наших людей до і після депортації. А, треба наголосити, я був душпастирем в декількох воєводствах: щецінському, кошалінському, ольштинському та вроцлавському.

7. Ваші діти знають українську мову?
7.1. Так - Де вивчили? ---------------
7.2. Ні - Чому? ---------------
8. Ваші онуки знають українську мову? немає відповіді
8.1. Так - Де вивчили? ----------------
8.2. Ні - Чому? ----------------
9. Чи є у Вас світлини нового місця?

Taк. Я бавився в фотографування з часу, коли у 1963 році вуйко Іван зі Львова (мамин брат) подарував мені фотоапарат "Зорка".

Д. КОНТАКТИ З УПA
1.1. Чи в селі були криївки УПА? Так.
1.2. Чи в селі були криївки УПА?

Мама і тато розповідали, що поляки часто ходили за вояками УПА, і там була ріка Шкло, і ті люди бігли, скакали з берега, під спід, там мали криївку. Так що вони там пропадали як мряка, там мали свої криївки. Стільки я знаю.

[То люди мали?] Вояки УПА.

2. Яке Ваше ставлення до УПА? Позитивне.
3.1 Я контактував з УПА: Ні.
3.2 Я був у складі УПА: Ні.
3.3 Я допомагав/сприяв УПА (добровільно):

Ні.

Я ще є під враженням фільму «Отець Кадило». Думаю, що то є... [У мене]нормальне ставлення [до УПА], так як інші народи мають своїх героїв, так само й ми маємо. Ми маємо часом той образ викривлений через пропаганду радянську і польську комуністичну, але УПА не була якась злочинна, що мордувала людей. Є вирвані факти, але треба мати то поле, чому не раз ті люди то робили, отже, то є дуже широка проблема, яку треба розглядати в широкому контексті.

На основі розповідей батьків та сусідів я виробив собі позитивне ставлення до УПА. Публікації та фільми, з якими я міг ознайомитися пізніше, не змінили цього погляду. Питання УПА очевидно ще довго буде проблемою в польсько-українських взаєминах; ще довго продовжуватиметься публічний торг в тому, хто у тих жахливих часах був більше винним, хто вчинив першу провокацію. Мені здається, що тут є так, як в житті буває найчастіше, тобто правда перебуває десь посередині.

3.4 Хтось з моєї родини був у складі УПА:

Лише з далекої родини [Вушко Теодор, дивись анкету 0007 Вушко Теодозії з д. Крик].

4. Чи мали Ви зброю у період перед переселенням? Ні.
5. Чи перебували Ви під арештом? Ні.
Е. ДОДАТКОВА ІНФОРМАЦІЯ
1. Звичаї втраченої батьківщини:

Розповідали як Свят Вечір відбувався. Йшли на повечер’я велике, потім вранці була Служба Божа, а далі було святкування Різдва чи Великодня. Ті традиції були досить міцно заховані [збережені]. Приготовлялися, мали ті страви, співали, колядували, ходили по хатах, нормально, як в усіх інших селах.

Образ культурного життя покоління моїх батьків знаю лише з розповідей, а також з розмов з багатьма іншими жертвами депортації. Вечорами молодь збиралася в світлиці, читалися різні книжки, найчастіше історичного спрямування, не рідко такі, що героїзували козацький період. Після переселення цієї традиції назагал не продовжувано, оскільки (поза містами), назагал не було світлиць (УСКТ - під наглядом польських спецслужб - тільки з 1956 р. і то не всюди). Нові землі, інше життя, все це сприяло зародженню нових напрямків, нових явищ, які не відомі були раніше (про це скажу більше – про Хшаново та про о. мітрата Ріпецького – в додатку „Слайди з мого життя”)

2. Чи відвідували Ви свою батьківщину?

[Книги церковні з Кобильниці збереглися? Знаєте?] Мабуть, що так, бо коли я писав про метрику, то мабуть з церковних робили, з церковних книг робили... Бо багато церковних книг попало до уряду стану цивільного [органи запису актів громадянського стану], і то є єдиний документ на який можна опиратися і можна дати якусь посвідку, що така-то людина жила, в такому-то році вінчалася і т.д.

[А ваш ЗАГС був у Великих Очах, так?] Тоді був у Великих Очах.

[А де ви берете довідку про місце народження?] Я брав відпис у 1964 р., стрик [Семен] женився в 1964 р., то я йому то привіз, бо було потрібне, но й також в 1964 р. до доводу особистого [посвідчення особи]. Я їздив поїздом і забрав.

[То було перший раз після акції «Вісла», коли ви туди поїхали?] Я тоді в Кобильниці [Волоській] не був, був у Великих Очах, но але був в наших сторонах, і це було перший раз. Так що я два рази туди їздив.

[А коли ви були перший раз в Кобильниці?] Перший раз в Кобильниці я був десь в 1979... Ні, ні, в 1974 чи 1975 році, коли я був в той час душпастирем на Вармії і Мазурах, і ми тоді з мамою і татом їздили там. Це було таке... По стількох роках, їхня перша зустріч з Кобильницею. Було таке здивування, що тут колись хата стояла, а тепер нема, що ті хати були такі великі, а тепер такі маленькі, тут церква чи що іншого... Вони хотіли знайти свої сліди: дім, стодолу і хліви, город, криницю... Нічого такого уже не було. В кожному разі ходили по Кобильниці, дивилися, були неначе на якійсь прогульці, здивовані, що воно таке є, а не таке, як було колись. Їм то здавалося дуже велике колись, а тепер... Навіть потічок Лазанка моїй мамі здався якимось карликуватим. Може тому, що на Мазурах багато років ми жили біля озера Мамри, може ті хати за той час трохи «всіли», а трохи було також те, що на Вармії і Мазурах вони бачили муровані хати, великі хати, навіть в Гаршу.

[Ви ходили на цвинтар?] Хіба ні, тільки так... Там була родина Криків, і тоді той Стефан Крик... Ми питали, яка ми є родина для себе, він тоді сказав, що «я чув і пам’ятаю, що ми вже не є родина, може колись то була родина».... Но але то був цілий присьолок Крики, так що десь воно розрослося, так що там колись був протопласт якийсь Крик, але в міжчасі, десятки років, то вже та близькість затерлася.

[Чи то правда, що це саме ви уперше після акції «Вісла» відправили Службу Божу [українською мовою] в кобильницькій церкві?] Так, то є правда. То було десь у 1976, 1974 році... Тоді приїхала наша далека родина [з Австралії], пані Анна Темник зі своїм сином Богданом, вони відвідали... Но й також вони хотіли бути в своєму селі. І ми поїхали. Ночували у сестер в Перемишлі на вул. Кохановського, і потім поїхали. Була це зустріч така дуже зворушлива, і також Служба Божа була там. [Місцеві] люди [українці] були такі неупевнені... Наша мама була з нами, було дуже багато людей, але майже ніхто до причастя не йшов, так вони асекурувалися, щоб потім хтось не подумав, що вони сприяють нашій Церкві, чи нашим звичаям літургійним. Складно це засуджувати, бо не знати яке там було наставлення того оточення [польського] до наших людей, не знати що там... Мама сказала: «Якби ти ще раз сказав [щоб іти до причастя], то вони були б пішли». Но але я не знав, що треба було ще раз сказати...

В будь-якому разі була це хвилина зворушлива, і гарна, для мене це також було гарне пережиття. То була така досить велика подія, прийшло 2 чи 3 священиків [латинських], вони були присутні на цій Службі Божій, там Салезіяни були. Єпископа ще не було [греко-католицького], я то організував через контакти в Перемишлі.

Останнім разом я там правив 04.07.2009 р. Зараз там нормальне душпастирство. Кожної неділі чи свята з Ярослава прибуває о. Богдан Круба.

Як повсюдно у Польщі – села обезлюднюються і завмирають. Не оминає ця доля нашої Кобильниці Волоської. В період Польської Народної Республіки тут була прикордонна зона – прикордонна зона в ПНР – це другорядна Польща: влада небагато уваги приділяла тим землям та людям, які там лишилися.

3. Чому ви не виїхали в Україну?

Я думаю було так. Тато дійшов [з совєтською армією] до Сталінграду і утік якось звідтам, вирвався. То він бачив, що таке Радянський Союз. Це одне.

Друге, була справа діда Андрія. Він був в Канаді з братом Василем, повернувся додому в якихось там роках, десь у 1930-их роках, мав забрати родину і повернутися до Канади. Так як знаю з розповідей... Він приїхав, там десь йшла якась людина через село й вона у них заночувала. Він [цей чоловік] там також мився, зачесався і залишив блохи, і тиф з тими блохами. Людина чи дві померли, людина з родини. Но й дідо уже не поїхав до Канади, зате побудував собі муровану стайню, хату, і поля докупив. Я думаю він тоді мав десь близько 60 років, може п’ятдесятпаро років, то уже був доробок його життя, ніколи не передбачав, що буде мусив виїхати. Для нього це було так якби завершення його діяльності, бо за ті гроші, що він заробив в Канаді, за ті гроші він купив ті справи [купив поле, побудував будинки]. Я думаю, що то рішило [що не поїхали до СССР].

4. Що в житті було головне?

Найважливіше – бути людиною, це найважливіше. Чи будеш робітником, чи священиком, чи науковцем, чи журналістом, чи єпископом – бути людиною, жити для Господа Бога. Но, це треба [з собою] пов’язати, то не мусить так бути, що якщо ми живемо інтенсивно Господом Богом, то мусимо то все земське відкинути, легковажити, трактувати що то нічого не вартує. Я думаю, що навіть тоді, коли ми віримо в життя надприродне, вічне, то навіть ті дочасні речі ми можемо більш інтенсивно пережити, ніж людина, яка не вірить. Тому ці дві площини – дочасну і вічну треба уміти у властивих [правильних] пропорціях з’єднати, щоб це давало задоволення, щоб ми пережили час добре як для життя дочасного, так і життя вічного, що саме перед Богом ми добре орудували. Не знаю, чи то філософське запитання, але таке...

Но, чоловік вчиться через різні події. Я можу так сказати, що я маю виховання священиче, чоловік ціле життя жив, працював для Церкви. В наших умовинах [в Польщі] ця праця була напевно трудніша, ніж у латинників, бо [вони] приходили – мали церкву, мали приходство, а ми часом... но не мали. Наприклад, я був в Старґарді [Щецінському], там десь знайшли... Таке подружжя було, мало 36 квадратних метрів [житла], вони були, но молоді, мали щось під 40 років, 36, я мав тоді 25, для мене це були старші люди, і вони мені відступили такий покоїк [кімнатку] маленьку, може як половина того, що тут є, там було тільки ліжко, якась шафа – і все. Вони це робили трохи тому, щоб мати якісь гроші, бо перше [раніше] мешкали там якісь сестри, але також була [у них] якась відвага, бо, в сумі, прийняли священика греко-католицького, українського, розумієте, то також рознеслося і вони зуміли якось вистояти проти різних наскоків людей. Багато людей, [будучи] на місці Йосифа і Дарії [Цоканів], де я мешкав [у них], вони напевно цього не зробили б. Доля нашої Церкви була тяжка, ми втратили всі церковні структури.

Думаю, що для християнина найважливішою є реалізація в його житті законів Євангелії, науки Ісуса Христа. Нам не завжди це вдається. Однак Христос не залишив нас обеззброєними, ми маємо можливість захищатися. У нас чудова Божа зброя. Ця зброя, це Церква, яка має Святі Тайни. Вони товаришують нам з колиски аж по могилу. Життя, це боротьба. Християнин мусить боротися, а має в допомогу - крім особистого заангажування – 7 Святих Тайн. Великою моєю пасією було душпастирювання серед наших вірних. Ми все втратили, нас всього позбавили, і лишилася лише Церква. У мене було безліч священичої радости, коли вдавалося створити нову церковну спільноту, а потім вона розросталася, приєднювалися нові вірні... Це була моя справді велика життєва пристрасть. Я прибував до тих людей зі святою літургією, словом Божим, українською пресою та книжками, та з іншими нашими справами. Служба ієрея була для мене чимось найважливішим у житті. Зазвичай кожної неділі я правив три Служби Божі, а часто і чотири, а щоб доїхати до кожної спільноти доводилося долати по 200, а то й 300 кілометрів у день.

5. Чому Вас переселили?

Я не знаю. Деякі говорять, що для того, щоб розбити цей моноліт український, щоб не було національних меншин. Якоюсь мірою можливо діяльність Української Повстанської Армії була причиною, бо вона мала опертя там в тих людях, тому вони могли далі просперувати. Думаю, що це був приказ Сталіна, згори, з Москви, і не було дискусії. Радянський Союз „славився” тим, що десятки народів порозселював по своїх безмежних територіях. Зробили це в дуже жорстокий спосіб. Ніхто не сподівався, що можуть нас так витяти, викорінити з корінних земель, все лишити і воно там пропадає по сьогоднішній день. Бо так, як чоловік є в Словаччині – там нормально, там є риботицька школа [іконопису], ті самі церкви, той самий стиль малювання, будування, там кишить життя, є люди, церкви, Богослуження, доми, діти, молодь, а тут так – все вимерло, десь церква залишилася... Ті, що повертають – то одиниці, так що уже немає шансів на... Така доля тих прикордонних... Думаю, треба бути Богу вдячним за те, що маємо Україну, маємо державу, можемо свобідно розвиватися, зі своєї сторони мусимо працювати, щоб так було.

Радянський Союз „славився” тим, що десятки народів порозселював по своїх безмежних територіях. Я чув від багатьох істориків, що переселення в Польщі планувалося уже перед війною, початок конфлікту у 1939 році унеможливив реалізацію тих планів, проте, як нас пересвідчив 1947 рік – в дійсності лише змістив їх в часі.

На кінець хочу сказати, щоб ми молилися, вірили в силу молитви. Молитва може дуже багато зробити, і ми всі може багато інтересуємося, але замало молимося. Отже, треба молитися, за Україну.

Є. ДОДАТКОВА ІНФОРМАЦІЯ
1. Інше:

[Як ви бачите майбутнє української громади в Польщі? Вона перетриває, чи то все ополячиться?] Трудно сказати, в будь-якому разі асиміляція іде. Деякі люди кажуть: будують щораз більше церков, а людей є щораз менше. Є проблема – нас вивезли майже 150 тис. [в 1947 р.], і як був той перепис [населення][2011 р.]... Трохи лемків було, трохи наших, [лемки] теж наші... Де ті люди поділися? Всюди було – у нас було семеро дітей – дітей багато. Справді, багато виїхало до Канади, до Америки, у 1980-их роках, і все-таки повинно бути більше. Треба робити все, щоб то було. Владика Ющак говорить, що у них вже є парафія мішана, є багато людей – поляків, приходять жінки, мужчини, і діти, і є проблема, що часом... Бо була проблема в Польщі: чи не уживати польської мови в Службі Божій. Цей [отець] Кондро [Іриней] почав, і то був такий інтенсивний процес, контроверзійний.

[А це поляки чи сполонізовані українці? Ті про яких владика Ющак говорить...] Наші мішаються з поляками і вони приходять до церкви. Деякі кажуть, що їм в церкві краще подобається, ніж в костелі, навіть з тих оглядів, що є інший підхід. Так як владика Степан Меньок [екзарх Донецький] казав, що до нього приходять православні, він їм каже: ви є православні, ідіть до свого. А вони: тут є так людяно, я прийду, то поговорите, а там: «Що ви хотіли?! А вон, за поріг!». Таке трактування будь-яке. Культура священича чи священиків є дуже важлива для розвитку Церкви.

[Ви є за тим, щоб допустити польську мову до відправи?] Трудно сказати... Єпископи з Канади кажуть, що ми – вже не пам’ятаю скільки років – запізно почали правити по-англійськи, і втратили нове покоління. Там є та блокада... Ми там були два роки тому, чи рік тому, людина сива, старша ніж я, каже: «Я вже по-українськи не вмію говорити». Не хотілося вірити, що вони уже не мають зв’язку з мовою. У нас є з тим краще, бо ті дві мови, польська і українська, вони дуже подібні до себе, тому навіть якщо не знаєш, то можна договоритися. А як є англійська, то вже тотальна блокада, уже нема можливості договоритися. Я там був на Службі Божій, ми там правили ще із двома єпископами, у мене мішані [почуття], значить пів-на-пів. Треба сказати, що гарно співають, але ті частини (Господи помилуй... Тобі Господи...) співають уже по-англійськи.

[Щоб ви хотіли заповісти тим українцям, які прийдуть по нас?] Ви мене шокували таким запитанням... Я думаю, щоб зуміли переказати любов до своєї батьківщини, любов до своєї мови, культури, до своєї Церкви. То є проблема дуже важлива, проблема, яку треба життям підтвердити. Не штука говорити [легко говорити], але треба підтвердити життям, бо часто є така розбіжність: багато говоримо, багато вимагаємо, так само батьки вимагають від дітей, а діти дивляться – батьки цього не сповнюють, і потім то так розходиться в розумінні дітей.

Думаю – вірність. Вірність є найважніша. Щоб був гарний приклад, гарний приклад нормального християнського поступування [поведінки]. Думаю, що Церква, нарід - треба допомагати, часом і матеріально, вислати щось. Наприклад пан Чоліч... Мабуть Чоліч [Чолій], то є голова Федерації українців в світі, тоді було посвячення собору [греко-католицького в Києві], він сказав, щоб кожен вислав (бо був 1025 рік від хрещення [України]) 1025 чи євро, чи доларів, чи гривень, чи злотих на кошт побудови цього собору, то був би практичний, гарний подарунок. Кожен українець...


Анкетування, текстова обробка – Роман Крик. Відеозапис анкетування проведено в Мюнхені 29.12.2013 р. Використано також фрагменти анкети, проведеної з вл. Петром Криком 2010 року.

 
do góry ↑
[ankieta w j.polskim] [ankieta українська] [ankieta english]
[fotografie do ankiety] [pliki do ankiety]
Ankieta english
A. MAIN DETAILS
B. FAMILY & LOCATION DETAILS
C. RESETTLEMENT
D. THE NEW PLACE
E. CONTACTS WITH UPA
F. ADDITIONAL INFORMATION
G. INFORMATION
 
A. MAIN DETAILS
1. Application Date: 12.02.2010 2. Application Reference Number:
3. Surname, Name, Paternal Name: brak


4. Date of Birth: 12.02.1909 5. Place of Birth:
B. FAMILY & LOCATION DETAILS
1.1. Place of Residence before deportation:
1.2. Place of Residence before deportation (information):
2. Age at time of deportation: 3. Religion: Byzantine Catholic
4. Number of family members at the time of deportation/ resettlement:
5. Number of family members left:
6. Number of family members deported:
7. Of which went missing:
8. Number of people of different nationalities resident in the village? 9. Inter-ethnic relations could be considered?
10. List your lost assets/property:
C. RESETTLEMENT
1. When were you deported? 2. When did you arrive?
3.1. Deportation Itinerary:
3.2. Deportation Itinerary (information):
4. Did you know where you were being deported to?
5. Have any of your relatives returned to your homeland?
6.1. What personal items did you take with you - Religious:
6.2. What personal items did you take with you - Household objects:
6.3. What personal items did you take with you - Personal belongings:
6.4. What personal items did you take with you - Documents:
6.5. What personal items did you take with you - Other:
7. Of these items, what is left?
8. Would you be prepared to donate these (in whole, or in part) to the museum?
9. Did you hide any of the items that you brought with you?
D. THE NEW PLACE
1. Where did they deport you to?
2. What amenities were you granted?
3. What did you see when you arrived at your new place of settlement?
4. Did you encounter any persecution?
5. Where & when did you start going to church?
6. How did your children fare?
7. Do your children know Ukrainian?
7.1. Yes - Where did they learn it?
7.2. No - Why?
8. Do your grandchildren know Ukrainian?
8.1. Yes - Where did they learn it?
8.2. No - Why?
9. Do you have photos of your new place of settlement/residence?
E. CONTACTS WITH UPA
1.1. Were there UPA bunkers in the village?
1.2. Were there UPA bunkers in the village (information)?
2. What is your view of UPA?
3.1 I contacted UPA:
3.2 I was part of UPA:
3.3 I helped/facilitated UPA (voluntarily):
3.4 Were any of your family in UPA?
4. Did you ever hold firearms before the period that you were deported?
5. Were you ever arrested?
F. ADDITIONAL INFORMATION
1. Lost customs/traditions of your homeland:
2. Have you visited your homeland?
3. Why did you not choose to live in Ukraine?
4. What was your priority in life?
5. Why were you deported/resettled?
G. INFORMATION
1. Information

 
do góry ↑
Fotografie
„Kliknij” na miniaturke by zobaczyc zdjęcia w galerii.



 
do góry ↑
Wspomnienia


Wspomnienia w j.polskim
Wspomnienia w j.ukraińskim

 
do góry ↑
Pliki


Na tę chwilę brak jest w bazie plików (filmowych, dźwiekowych, itp.)
powiązanych z niniejszą ankietą.

 
do góry ↑
VIDEO






„Człowiek pozbawiony korzeni, staje się tułaczem...”
„Людина, яку позбавили коренів стає світовим вигнанцем...”
„A person, who has had their roots taken away, becomes a banished exile...”

Home   |   FUNDACJIA   |   PROJEKTY   |   Z ŻYCIA FUNDACJI   |   PUBLICYSTYKA   |   NOWOŚCI   |   WSPARCIE   |   KONTAKT
Fundacja Losy Niezapomniane. Wszystkie prawa zastrzeżone. Copyright © 2009 - 2024

stat4u

Liczba odwiedzin:
Число заходжень:
1 734 640
Dziś:
Днесь:
243